Photo Rating Website
Strona początkowa Mateusz, Nowakowski, Bóg, Nauka
Maria Konopnicka - Mendel gdanski, Do poczytania, Konopnicka Maria

aaaaCzęsto usiłujemy ukryć nasze uczucia przed tymi, którzy powinni je poznać.aaaa [ Pobierz całość w formacie PDF ]

   Mendel gdanski

AUTOR: Maria Konopnicka

----------------------------------------------------------------

 

Od wczoraj jakiś niepokój panuje w uliczce. Stary Mendel dziwi

się i częściej  niż zwykle nakłada krótką fajkę patrząc w okno.

Tych ludzi nie widział on tu  jeszcze Gdzie idą? Po co przystają

z robotnikami, śpieszącymí do kopania  fundamentów pod nowy dcm

niciarza Greulicha? Skąd się tu wzięły te  obszarpane wyrostki?

Dlaczego patrzą tak po ścianach? Skąd mają pieniądze, że  idą w

pięciu do szynku?

Stary Mendel kręci głową, smokcząc mały, silnie wygięty wiśnio

wy cybuszek.  On zna tak dobrze tę uliczkę cichą. Jej fizjonomię,

jej ruch, jej głosy, jej tętno. Wie, kiedy zza którego węgła

wyjrzy w dzień pogodny słońce; ile dzieci  przebiegnie rankiem,

drepcąc do ochronki, do szkoły; ile zwiędłych dziewcząt w

ciemnych chustkach, z małymi blaszeczkami. w ręku przejdzie po

trzy, po cztery  do fabryki cygar na robotę; ile kobiet

przystanie z koszami na starym wytartym  chodniku, pokazując

sobie zakupione jarzyny, skarżąc się na drogość jaj, mięsa i

masła; ile wyrobników przeczłapie środkiem bruku, ciężkim chodem

nóg  obutych w trepy, niosąc pod pachą węzełki, a w ręku

cebrzyki, kielnie, liny,  siekiery, piły. Ba, on i to nawet wie

może, ile wróbli gnieździ się w gzymsach  starego browaru, który

panuje nad uliczką wysokim, poczerniałym kominem - w  gałęziach

chorowitej, rosnącej przy nim topoli, która nie ma ani siły do

życia, ani  ochoty do śmierci i stoi tak czarniawa, przez pół

uschnięta, z pniem  spustoszonym, z którego na wiosnę wynika

nieco bladej zieloności. On, może  nawet, nie patrząc w okno,

samym uchem tylko rozpoznałby, czy Paweł, stróż,  zamiata ulicę

nową swoją czy też starą miotłą.

I jak tego wszystkiego nie ma Mendel Gdański wiedzieć, kiedy już

od lat  dwudziestu i siedmiu w tej samej izbie, pod tym samym

oknem swój warsztat  introligatorski ma i tak już przeszło ćwierć

wieku przy nim w fartuchu swoim  skórzanym stoi, a podczas kiedy

sucha, żylasta, a dziś już nieco drżąca ręka  dociska drewnianą

śrubę prasy, oczy jego spod brwi gęstych, nawisłych, siwych

patrzą w tę uliczkę, która jest wśród wielkiego miasta, jakby

odrębnym,  zamkniętym w sobie światem.

Świata tego drobne tajemnice zna Mendel na wylot. Wie, kiedy się

powiększa, a  kiedy zmniejsza kaszel starego archiwisty, który

mu przynosi do oprawy grube,  pełne kurzu foliały zatęchłych

papie rów, wie, jak pachnie pomada małego  dependenta, któremu

zszywa akta pana mecenasa; wie, kiedy przyjdzie Joasia od  pani

radczyni z żądaniem, aby jej za „śkło pięknie wsadził” laurkę z

powinszowaniem, na której złocisty anioł odkrywa się i pokazuje

kawalera z  bukietem róż w ręku; wie, kiedy nie je obiadu student

mieszkający na strychu,  wie, z której strony nadbiegnie zdyszana

pensjonarka żądając, aby jej „niebiesko  i ze złotymi sznurkami”

oprawił przepisane na listowym papierze poezje  Czesława i

Gawalewicza.

On wszystko wie. Wszystko, co można widzieć na lewo i na prawo

siwym,  bystrym okiem, co można na prawo i na lewo usłyszeć uchem

i co przemyśleć  można długimi godzinami, stukając jak dzięcioł

młotkiem introligatorskim,  równając i obcinając wielkie arkusze

papieru, warząc klej, mieszając farby. I jego też znają tu

wszyscy. Obcy człowiek rzadko zajrzy; każdy jakby swój,  jakby

domowy.

Stary, łysy zegarmistrz z przeciwka przez otwarte okno krzyczy

mu latem „dzień  dobry” i pyta o Bismarcka; suchotniczy powroźnik

zaczepia o jego klamkę swoje  długie, konopne sznurki, które

dysząc kręci w wąskiej wpółwidnej sionce  kamieniczki; chudy

student z facjatki, z nogami jak cyrklowe nożyce, wsadza

zmierzchem w jego drzwi głowę na długiej, cienkiej szyi i pożycza

od niego  łojówkę; którą „zaraz odda, tylko jeszcze z godzinkę

popisze”... Straganiarka  poda mu czasem przez okno rzodkiew

czarną, w zamian za kolorowe skrawki  papieru, z których sobie

jej chłopaki sporządzają latawce słynne na całą ulicę;  synek

gospodarza całymi godzinami prze siedzi u niego czekając na wolną

chwilę, w której Mendel da mu tektury do podklejenia wyciętych

z arkusza  żołnierzy, a tymczasem dziwuje się wielkim uszom

nożyc, waży w ręku młotek,  wtykając nos w garneczek z klajstrem,

próbując go niemal. Wszystko to tworzy  jakąś atmosferę ciepłą

poufałą atmosferę wzajemnej życzliwości. Staremu  Mendlowi dobrze

w niej być musi. Mimo sześćdziesięciu i siedmiu lat rześki jest

jeszcze w sobie. Spokój i powaga maluje się na jego zwiędłej w

trudach twarzy. Włosy jego są mocno siwe; a długa broda zupełnie

siwa. Pierś zaklęsła pod  pikowanym kaftanem często zadychuje się

wprawdzie, a grzbiet zgarbiony nigdy  jakoś nie chce

rozprostować, ale tym nie ma się co trapić, póki nogi i oczy

starczą, póki i w ręku siła jest. Kiedy mu duszność dech zapiera,

a w zgiętym  grzbiecie ból jakiś krzyże łamie, stary Mendel

nakłada w małą fajeczkę tytoń z  poczerniałego, związanego

sznurkiem pęcherza i kurząc ją, wypoczywa chwilę.  Tytoń, którego

używa, nie jest zbyt wyborny, ale daje taki piękny, siny dymek

i  tak Mendlowi smakuje. Siny ten dymek ma i to jeszcze w sobie

szczególnego, że  widać w nim różne rzeczy oddalone i takie,

które już dawno minęły. Widać w nim; i Resię, żonę jego, z którą

dobrze mu było na świecie przez  trzydzieści lat, i synów, którzy

się za chlebem rozbiegli jak te liście wichrem  gnane, i dzieci

synów tych, i smutki różne, i pociechy; i troski; a już najdłużej

to  w nim widać jego najmłodszą dziewczynę Liję; tak wcześnie

wydaną i tak  Wcześnie zgasłą, po której mu tylko jeden wnuk

pozostał. Gdy stary Mendel  rozpala swoją fajeczkę, jakieś ciche

mruczenie dobywa się z ust jego. W miarę  jak pali i jak dymek

siny przynosi mu dalekie obrazy i takie, które już nigdy nie.

wrócą, mruczenie to rośnie, potężnieje, staje się jękiem niemal.

Ta dusza ludzka,  dusza starego Żyda, ma też smutki swoje i

tęsknoty, które zagłusza pracę. Tymczasem sąsiadka przynosi w

jednej ręce garneczek z rosołem, w którym  pływają kawałki

rozmiękłej bułki; a w drugiej przykryty talerz z mięsem i

jarzyną: Mendel odbiera od niej ten skromny obiad; nie je go

wszakże, tylko  postawiwszy na małym żelaznym piecyku czeka.

Czekanie to trwa niedługo. O  samej drugiej drzwi izdebki

otwierają się głośno, hałaśliwie, a w nich ukazuje się  mały

gimnazista; w długim, na wyrost sporządzonym szynelu, w dużej,

zsuniętej  na tył głowy czapce, z tornistrem na plecach: Jest to

chłopak dziesięcioletni  może, który po matce, najmłodszej córce

starego Mendla, wziął piwne o  złocistych blaskach oczy, długie,

ciemne rzęsy i drobne usta, a po dziadzi nos  orli i wąskie

wysokie czoło Szczupły i mały chłopak mniejszym się jeszcze i

szczuplejszym wydaje, kiedy zrzuci szynel i zostanie tylko w

szkolnej, szerokim  pasem przepasanej bluzie. Stary Mendel jest

w ciągłej o niego obawie.  Przezroczy sta cera chłopca, jego

częsty kaszel, jego wątłe piersi i pochylone  barki budzą w

dziadzie nieustanną troskę. Wybiera też dla niego najlepsze

kawałki mięsa, dolewa mu i dokłada na talerz, a kiedy chłopak się

naje; klepie go  po ramieniu i zachęca do zabawy z dziećmi w

podwórku.

Malec rzadko kiedy namówić się pozwala Jest zmęczony lekcjami,

ciężkim  szynelem, siedzeniem w szkole; drogą; dźwiganiem

tornistra , i ma też dużo  zadań na jutro. Powłóczy nogami

chodząc, a nawet wtedy, kiedy się uśmiecha,  piwne jego oczy

patrzą z melancholią jakąś.

W kilka chwil po obiedzie malec: zasiada przy prostym, sosnowym

stole,  dobywając z tornistra książki i zeszyty, a stary Mendel

zabiera się do swego  warsztatu. Choć chłopak cicha się sprawia

i tylko szeptem półgłośnym  powtarzając lekcje kiedy niekiedy

zaledwie stuknie stołkiem, na którym się buja  podparłszy na

stole oba chude: łokcie, znać przecie, że staremu introligatorowi

przeszkadza coś w robocie. Co i raz odwraca on głowę by spojrzeć

na chłopca, a  choć po klajster ręką sięgnąć może, obchodzi z

boku warsztat, gdy mu go  potrzeba, aby po drodze uszczypnąć

wnuka w liczko blade, przejrzyste lub  pogłaskać go po krótko

przyciętych, miękkich i ciemnych jak krecie futerko  włosach.

Chłopiec przyzwyczajony jest widać do tych pieszczot, nie

przerywa  przy nich bowiem ani swego żarliwego szeptu, ani

kołysania się na stołku. Stary  introligator wszakże zupełnie i

tym jest zadowolony, a przyciszając klapanie  pantofli powraca

na palcach do swego warsztatu.

W piątek przed wieczorem scena się odmienia: malec uczy się przy

oknie,  kołysząc się mozolnie na stołku nie mającym tu swojego

rozpędu, a na  sosnowym, pokrytym serwetą stole sąsiadka zastawia

rybę, makaron i tylko co  przyniesioną od piekarza tłustą,

pięknie zrumienioną kaczkę. Cynowy, o dziwnie  powykręcanych

ramionach świecznik z gałkami oświeca izbę uroczyście,

świątecznie. Stary Mendel ma na sobie wytarty już nieco, ale

jeszcze piękny  żupan czarny, przepasany szerokim pasem, za który

z lubością zakłada  spracowane ręce. Siwe jego włosy, pokrywa

jarmułka, a skrzyp nowych, z  długimi cholewami butów napełnia

izbę jakimś radosnym szemrem. Gdy już stół  zastawiony został,

chłopak się myje, przyczesuje swoje krecie futerko na  ozdobnej,

podłużnej głowinie, zapina świeży kołnierzyk i czyste mankiety,

a  założywszy ręce w tył, stoi poważny i wyprostowany, podczas

kiedy, dziad sięga  na policę po zwinięty tałes i po modlitewnik.

W chwilę potem rozlega się wargowy, brzęczący śpiew modlitewny

starego Żyda  głos jego przechodzi wszystkie spadki od niskich,

śpiewem brzmiących, do  wysokich, na których śpiew jego

przechodzi w jęk i żarliwy jakiś lament, w  akcenty namiętne,

błagalne, łkające. Pod wpływem śpiewu tego mały gimnazista

odczuwa dreszcz nerwowy, blada jego twarzyczka staje się bledszą

jeszcze,  wielkie oczy to rozszerzają się nad miarę, to mrużą się

i zachodzą łzami; patrzy  na dziada jakby urzeczony, a

spazmatyczne ziewanie otwiera mu usta. Na  szczęście dziad zamyka

wkrótce stary modlitewnik i błogosławieństwem  rozpoczyna

szabasową ucztę.

Zdarzyło się raz latem, że chłopaki od Kołodziejskiego ślusarza

i od szewca  Pocieszki zebrali się przed otwartym oknem starego

introligatora, a zaglądając  przez nie do oświetlonej szabasowym

światłem izby robili sobie z tej modlitwy  śmieszki i głupią

uciechę.

W tej chwili wszakże przechodził tamtędy stary proboszcz, a

spojrzawszy  przelotnie w okno i widząc modlącego się Żyda, który

z takim jękiem wołał po  swojemu do Boga, uchylił kapelusza.

Scena była niema, ale nad wyraz  wymowna. Chłopaki zemknęły,

jakby ich wiatr zdmuchnął, i nie było odtąd  wypadku, aby spokój

tej ubogiej izby zamieszany został.

Przedwczoraj dopiero...

Właściwie i przedwczoraj nie stało się nic. Tylko malec powrócił

ze szkoły bez  czapki, zdyszany, jak zając zgoniony. Zrazu nic

mówić nie chciał; dopiero po  długich badaniach wyznał, że jakiś

obdartus krzyknął na niego „Żyd!.. Żyd!...”,  więc on uciekał i

czapkę zgubił, i nie śmiał wracać po nią. Fala gniewu uderzyła

staremu Mendlowi do twarzy. Wyprostował się, jakby  urósł nagle,

splunął, a potem chłopaka twardo za ramię ująwszy, do stołu

pchnął  i obiad w milczeniu spożył.

Po obiedzie nie wrócił do warsztatu i fajki nie nakładał, tylko

sapiąc po izbie  chodził. Malec także do lekcji się nie brał, ale

patrzył na dziadka zalęknionym  wzrokiem. Nigdy go jeszcze tak

gniewnym nie widział.

- Słuchaj ty! - przemówił wreszcie stając przed chłopcem Mendel.

- Jak ja ciebie  małego sierotę wziął i chował, i za niańkę także

był, i za matkę także był, i  piastował ciebie, nu, to nie na to

ja ciebie chował i nie na to piastował, co by ty  głupi był! I

jak ja ciebie uczyć dał, jak ja ciebie do szkoły posyłał, jak ja

tobie  książki kupował, to też nie na to, co by ty głupi był! A

ty ze wszystkim głupi  rośniesz i nie ma u ciebie żadnej

mądrości! Jakby u ciebie mądrość była, to by ty  tego nie

wstydził się, nie płakał, nie uciekał, że kto na ciebie „Żyd”

krzyknie. A  jak ty tego płaczesz, jak ty uciekasz i jeszcze taką

piękną, nową czapkę gubisz,  co pięć złotych bez sześciu groszy

kosztuje gotówką, pieniędzmi, nu, to ty ze  wszystkim głupi

jesteś, a te szkoły, te książki, te nauki to wszystko na nic!

Odsapnął i znów mówić zaczął:

- Nu, co to jest Żyd? Nu, jaki ty Żyd? - mówił już łagodniejszym

głosem. - Ty się  w to miasto urodził, toś ty nieobcy, toś swój,

tutejszy, to ty prawo masz kochać  to miasto, póki ty uczciwie

żyjesz. Ty się wstydzić nie masz, żeś Żyd Jak ty się  wstydzisz,

żeś ty Żyd, jak ty się sam za podłego masz, dlatego żeś Żyd, nu,

to  jak ty możesz jakie dobro zrobić dla to miasto, gdzie ty się

urodził, jak ty jego  kochać możesz?... Nu?...

Zachłysnął się i znów przed chłopakiem stanął. Tym razem jednak

patrzył na  jego zlęknioną twarzyczkę z jakimś rozrzewnieniem Po

łożył mu na głowie rękę  i rzekł z naciskiem:

- Uczciwym Żydem być, jest piękna rzecz! To pamiętaj sobie! A

teraz się ucz,  żeby ty głupim nie był, a czapkę to ja tobie

inszą kupię, to ty nie potrzebujesz  płakać, bo to głupstwo jest.

Malec pocałował w rękę dziada i wziął się do książek. Stary

introligator bardziej  jednak był poruszony tą sprawą, niż to

chciał dziecku okazać. Długo bowiem po  izbie chodził nie kończąc

pilnej, zaczętej roboty i spluwając po kątach, jakby się  goryczą

jaką nakarmił. Nie przetrawił on tej goryczy w sobie i przez noc

widocznie, gdyż bardziej zgarbiony i postarzały niż zwykle

nazajutrz wstał;  kiedy chłopiec podpiąwszy rzemienie tornistra

do szkoły ruszył, stary po szedł  do okna i patrzył za nim

niespokojnie, długo.

Niepokój ten nie opuszczał go i przy pracy nawet Częściej niż

zwykle pod  wpływem jakiegoś rozdrażnienia nakładał krótką

fajeczkę i podchodził do okna,  i patrzył podejrzliwie w tak

dobrze, tak dawno znaną sobie uliczkę Pod  wpływem też tego

rozdrażnienia zapewne ruch jej, jej głosy, jej tętno inne mu się

jakieś niż zwykle wydały.

Gdy jednak malec powrócił ze szkoły wesół, bo piątkę dostał,

rozbawiony nową  czapkę, która mu na oczy wjeżdżała, stary o

swoich przywidzeniach zapomniał i  czy to sam dla siebie, czy dla

uciechy dziecka gwizdał przy robocie jak za  młodych czasów.

Po obiedzie wpadł po akta dependent pachnący piżmem

- Co słychać? - spytał.

- Wszystko dobrze, broń Boże ad złego! - odrzekł Mendel Gdański.

- Podobno Żydów mają bić? rzucił pachnący dependent z głupkowatym

uśmiechem.

- Nu, jak bić, to bić! -- odrzekł Mendel pokrywając wrażenie,

jakie na nim te  słowa wywarły. - A kto ich ma bić? Urząd?...

- I... urząd by tam - roześmiał się mały dependent.

- Nu, jak nie urząd, to i chwała Bogu! - rzekł Mendel.

Roześmiali się obaj. Młody dependent głupkowato, Żyd z przymusem

widocznym

Zły był, że ta rozmowa toczyła się przy dziecku: Spojrzał na

chłopca spod brwi  nasuniętych. Malec wlepił w dependenta wielkie

swoje oczy i dopiero kiedy ten  za progiem był, spuścił je na

karty książki, pociemniałe, pałające. Stary Mendel  jakby nie

widział tego, zaczął znowu gwizdać. Ale gwizdanie to miało coś

w  sobie ze świstu przy tłoczonej wielkim ciężarem piersi, nuta

przycichła, głuchła,  zasypiała, aż urwała się zgrzytem czy

jękiem.

Zmierzchało już w izbie, kiedy przez niskie drzwi wcisnął się

gruby zegarmistrz  w popielatym haweloku, jakiego stale używał

w tej porze.

- Słyszałeś pan nowinę? - zapytał siadając na brzegu stołu, przy

którym uczył się  malec.

- Nu - odparł Mendel - co mnie po nowinów? Jak ona będzie dobra,

to ona i  wtedy będzie dobra, kiedy ona nie będzie nowina, a jak

zła, nu, to na co ja ją  słuchać mam?

Podobno Żydów mają bić - rzekł tłusty zegarmistrz kiwając nogą

w wyciętym  trzewiku z błyszczącą stalową sprzączką.

Stary Mendel zamrugał kilka razy nerwowo, koło ust przebiegło mu

nagle  drgnięcie. Wnet opamiętał się jednak i przybrawszy. ton

jowialnej  dobroduszności rzekł:

- Żydów? Jakich Żydów? Jeśli tych, co uni złodzieje są co uni

ludzi krzywdzą,  co uni po drogach rozbójstwo robią, co uni z

tego biednego skórę ciągną, nu to  czemu nie? Ja sam pójdę ich

bić!

- Ale nie! - roześmiał się zegarmistrz. - Wszystkich Żydów... W

siwych źrenicach Mendla zapalił się błysk nagły. Przygasił go

jednak  wpółspuszczoną powieką i niby obojętnie zapytał:

- Nu, za co oni mają wszystkich Żydów bić?

- A za cóż by? - odrzucił swobodnie zegarmistrz. - Za to, że

Żydy! - Nu - rzekł Mendel mrużąc siwe oczy - a czemu uni do lasa

nie idą i nie biją  brzeziny za ta, że brzezina, albo jedliny za

to, że jedlina?. - Cha! elha! - roześmiał się zegarmistrz - każdy

Żyd ma swoje wykręty! Przecie  ta jedlina i ta brzezina to nasze,

w naszym lesie, z naszego gruntu wyrosła! Mendel aż się

zachłysnął, tak mu odpowiedź na usta nagle wykipiała. Pochylił

się nieco ku zegarmistrzowi i głęboko zajrzał mu w oczy.

- Nu, a. ja z czego wyrósł? A ja z jakiego gruntu wyrósł? Pan

dobrodziej mnie  dawno zna? Dwadzieścia i siedem lat mnie pan

dobrodziej zna! Czy ja tu  przyszedł jak do karczmy? Zjadł, wypił

i nie zapłacił? Nu, ja tu nie przyszedł jak  do karczmy! Ja tu

tak w to miasto urósł jak ta brzezina w lesie! Zjadł ja tu

kawałek chleba, prawda jest. Wypił też wody, i to prawda jest.

Ale za tego  chleba i za tej wody ja zapłacił. Czym ja zapłacił?

Pan dobrodziej chce wiedzieć,  czym ja zapłacił?

Wyciągnął przed siebie obie spracowane, wyschłe i żylaste ręce -

Nu - zawołał z pewną porywczością w głosie - ja tymi dziesięciu

palcami  zapłacił! Pan dobrodziej widzi te ręce?

Znów się pochylił i trząsł chudymi rękami przed blyszczącą twarzą

zegarmistrza. - Nu, to takie ręce są, co ten chleb i te wode

próżno do gęby nie nosiły! To takie  ręce są, co się pokrzywiły

od noża, od obcęgów, , od śruby, od młota. Tu, ja nimi  zapłacił

za każdy kęs chleba i za każdy kubek wody, co ja tu jadł i wypił.

Ja  jeszcze i te oczy przyłożył, co już dobrze patrzeć nie chcą,

tego grzbietu, co nie  chce już prosty być, i te nogi, co nie

chcą mnie już nosić! Zegarmistrz słuchał obojętnie, bawiąc się

dewizką. Żyd sam się roznamiętniał  swą mową.

- Nu, a gdzie ta zapłata moja jest? Ta zapłata moja jest w szkole

u ćlzieci, u tych  paniczów, u te panienki, co się uczą na

książke, co piszą na kajetu, nu. Una i w  kościół jest, jak tam

z książkami ludzie idą... Nu, una i u wielmożnego  proboszcza

jest, bo ja i jemu oprawiał książki, niech un zdrowy żyje! Tu

uchylił jarmułki, a potem dodał: 

- Moja zapłata w dobrych rękach jest!

- Tak się to mówi - odparł dyplomatycznie zegarmistrz - ale Żyd

zawsze  Żydem!..

Nowe iskry zagorzały w oczach starego introligatora.

- Nu, a czym un ma być? Niemcem ma być? Francuzem ma być?. . Może

un  koniem ma być? Nu, ho psem un już dawno się zrobił, to un już

jest! - Nie o to chodzi! - rzekł patetycznie zegarmistrz. -

Chodzi ,o to, żeby nie był on  obcym!. .

- O to chodzi? - odparł Żyd przechylając się w tył i cofając

łokcie. - Nu, tn niech  mi tak od razu pan dobrodziej powiada!

To jest mądre słowo! Ja lubię słyszeć  mądre słowo! Mądre słowo

to jest jak ojciec i jak matka człowiekowi. Nu, ja za,  mądre

słowo to bym milę drogi szedł. Jak ja mądre słowo usłyszę, to

mnie za  chleb star czy. Jakby ja wielki bogacz był, wielki

bankier, nu, to ja by za każde  mądre słowo dukata dał. Pan

dobrodziej powiada, co by Żyd nie był obcy. Nu, i  já tak samo

powiadam. Czemu nie? Niech un nie będzie obcy. Na co un obcy ma

być, na co ma obcym się robić, kiedy un i tak swój? Pan

dobrodziej myśli, co jak  tu deszcz pada, to un Żyda nie moczy,

bo Żyd obcy? Albo może pan dobrodziej  myśli, co jak tu wiatr

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pies-bambi.htw.pl
  • Odnośniki
    Często usiłujemy ukryć nasze uczucia przed tymi, którzy powinni je poznać.
    Mario Puzo - Omerta, Do poczytania, Puzo Mario
    Maria Pawlikowska - Jasnorzewska, Dwudziestolecie międzywojenne, Lektury, lektury, Pawlikowska - Jasnorzewska
    Maria Brzozowska-OBSŁUGA GOŚCI W HOTELARSTWIE I GASTRONOMII, BHP, HCCP oraz GHP i GMP, HCCP oraz GHP i GMP, Towaroznawstwo produktów spożywczych
    Marquez Gabriel Garcia - Dwanascie opowiadan tulaczych, filologia polska i do poczytania, Marquez
    Marcel Proust - Pamięć i intelekt 1908, filologia polska i do poczytania, Proust
    Maria Montessori i jej system wychowania przedszkolnego, Pedagogika EPiW, Pedagogika przedszkolna
    Maria Dąbrowska - Noce i dnie(1), Dwudziestolecie międzywojenne, Lektury, lektury, Dąbrowska
    Maria kielar-turska, psychologia rozwojowa, Psychologia rozwojowa dzieci i młodzieży
    McCoy Max - Indiana Jones i kamien filozoficzny, Do poczytania, McGregor Rob
    McDevitt Jack - Droga do wiecznosci, PONAD 12 000 podręczniki, M-790
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • imikimi.opx.pl
  • Często usiłujemy ukryć nasze uczucia przed tymi, którzy powinni je poznać.

    Designed By Royalty-Free.Org