Photo Rating Website
Strona początkowa Mateusz, Nowakowski, Bóg, Nauka
May Karol - 05 - Skamieniala modlitwa, W kraju Srebrnego Lwa

aaaaCzęsto usiłujemy ukryć nasze uczucia przed tymi, którzy powinni je poznać.aaaa [ Pobierz całość w formacie PDF ]

Karol May

 

 

 

Skamieniała Modlitwa

 

Tytuł oryginału: Das versteinerte Gebet

Przełożył: Marek Błażejak

W grobowcuBlisko grobu

 

Kiedy Ustad* prowadził mnie na górę do przygotowanego dla mnie mieszkania, wpadłem w jakiś szczególny nastrój. Nie byłem ani spięty, ani nie porywała mnie ciekawość. Czułem, jakby miała się spełnić żyjąca we mnie już od dawna, a jednak nigdy do końca nie uświadomiona tęsknota, jakby stanęło przede mną szczęście, do którego od dawna byłem przygotowywany, nie wiedząc o tym. Dlaczego byłem przy tym taki poważny, jakby na każdym ze stopni, po których wchodziliśmy, stała jakaś postać z minionych dni i unosiła rękę w niemym upomnieniu?

Zaszliśmy na górę przed mieszkanie Ustada i moim oczom ukazały się kolejne schody. Na ich zakręcie tliła się świeca. Ustad pokazał ręką w tamtym kierunku i rzekł:

— Będziesz mieszkać tuż nade mną, a jednak o wiele niżej aniżeli ja. Dzisiaj nie zniósłbym, gdybym miał tak nisko mieszkać!

Spojrzałem na niego zakłopotany. Wówczas położył mi rękę na ramieniu i zapytał:

— Efendi*, czy boisz się duchów?

— Nie — odpowiedziałem.

— A grabarzy?

— Nie.

— To idź na górę i rozejrzyj się! Zostawiam cię na chwilę samego, ale niebawem wrócę. Mógłbym się wyrazić jeszcze inaczej: na dole, mój przyjacielu, czeka cię mieszkanie z trupami. Jesteś pierwszym i pewnie też ostatnim, a zatem jedynym, któremu wolno wejść do grobowca zbudowanego przeze mnie zmarłym z przeszłych dni mego życia. Mówię niejasno, ale właśnie z ciemności moich słów wyłoni się dla ciebie światło! To jest moje serdeczne życzenie!

Otworzył swoje mieszkanie, z posępnym uśmiechem pokiwał mi głową i zniknął za drzwiami. Poszedłem dalej.

Znów zaczęło mi dźwięczeć w uszach to wszystko, co do tej pory usłyszałem z jego ust. Jak głębokie, jak znaczące było każde słowo! Jak wysoko szybowała każda myśl tego człowieka! Nazwał mnie przyjacielem. Jeśli wszystko było tak nadzwyczajne, to i tego słowa nie mogę tak zwyczajnie przyjąć. Niewątpliwie nie wypowiedział go, ot tak sobie, ale najzupełniej świadomie. Byłem przekonany, że jego treść odnosiła się do mojego wnętrza.

Kolejne schody prowadziły w głąb skały, na której opierało się najwyższe piętro „wysokiego domu”. Dostrzegłem jedne jedyne drzwi. Były otwarte. Wydostawało się przez nie na zewnątrz przyćmione światło świeczki. Wstąpiłem do środka. Ależ historia z tym „grobowcem”!

Wszystko wskazywało na to, że znalazłem się w pokoju przeznaczonym do nauki, należącym do jakiegoś europejskiego uczonego. Pokój wyglądał zupełnie tak, jakby uczony dopiero co go opuścił i za chwilę miał do niego wrócić. Kim był? Geografem? Etnologiem? Podłogę pokrywały skóry dzikich zwierząt, a ich wypreparowane głowy, szpony i pazury porozrzucane były tu i ówdzie. Na ścianach, obok broni różnych narodów, wisiały rozmaite, ciekawe przedmioty codziennego użytku. Tuż przy wytwornym perskim dywanie stał indyjski stół wykonany z masy perłowej, na którym leżało parę otwartych książek. Wydawało się, że ktoś przed chwilą z nich korzystał. Przystanąłem, żeby się rozejrzeć. Otwarty Nowy Testament! Ktoś tuszem podkreślił wiersz: „Bóg jest Duchem, a ci, którzy modlą się do niego, powinni to czynić w duchu i w prawdzie!” Obok Nowego Testamentu zobaczyłem oprawny rękopis. Na końcu autor zanotował następujące zdanie: „Moje myśli nie są waszymi myślami, a moje drogi nie są waszymi drogami. Tak mówi Pan!”

Na stole do pisania tliła się lampa, której światło łagodził zielony abażur z najszlachetniejszego jedwabiu, utkany kobiecą ręką. Na abażurze widniały znaki arabskie. Były to bardzo znane słowa: „Miłość nigdy się nie kończy!” Kiedy uniosłem go, żeby przeczytać tę powszechną prawdę, dostrzegłem, że kryła się pod nim tak zwana lampa astralna. Astralna! Obudziło to we mnie, co najdziwniejsze, pewne wspomnienie z moich chłopięcych lat. Przeczytałem wtedy w jakiejś starej książce, że gdzieś na nieznanych gwiazdach mieszkają duchy astralne. Moja dziecięca fantazja zadała sobie olbrzymi trud, by nadać tym duchom kształt i barwę, osiągając nadzwyczajne wyniki. W tym czasie dowiedziałem się, że rektor otrzymał w prezencie lampę astralną do swojego gabinetu. Natychmiast się tam wybrałem i poprosiłem o pozwolenie na wycieczkę do tej duchowej krainy. Można sobie wyobrazić, jaki byłem rozczarowany, kiedy po bardzo szczegółowych oględzinach nie spełniło się ani jedno z moich wielkich oczekiwań. Pan rektor przyglądał się mojemu smutkowi i zapytał o przyczynę. Wyznałem mu wtedy otwarcie, co mnie gnębi. Zaśmiał się i rzekł: „Mój drogi chłopcze, prawdziwe światło astralne promieniuje od gwiazdy do gwiazdy przez całe niebieskie przestworza, żeby Duchem Bożym oświecić cały świat. Nazwa zaś tej ziemskiej lampy została wykradziona niebu, dzięki czemu pewien blacharz mógł nakłonić dostojnego Boga, aby działał na korzyść jego i jego kompanów”. W tym momencie rektor uświadomił sobie, że mój rozum nie dorównywał jego umysłowi. Mówił więc dalej: „Jeśli w życiu będziesz miał oczy tak szeroko otwarte jak teraz, wówczas zrozumiesz, co ci w tej chwili powiedziałem. Ten blacharz nie jest jedynym człowiekiem, któremu Pan Bóg musiał grać tak, jak ten zechciał. Są jeszcze inni biesiadnicy, którzy posilają się z obficie nakrytego stołu bożego, pomimo że prawo do tego ma tylko jeden z nich. W boskim świetle astralnym wędrują tylko wybitne duchy. W świetle zaś tej lampy grzeją się przede wszystkim malutkie duszki, które przy oleju z nasion rzepaku wyobrażają sobie, że zza swojego stołu mogą kontrolować cały wszechświat. A gdyby przy tym stole zatrzymał się jakiś wielki człowiek, wtedy tysiące tych małych duszków przyczaiłoby się, żeby zgasić mu tę lampę!”

Znowu zrozumiałem z tego tak niewiele jak poprzednio; ale później życie nauczyło mnie, co miał na myśli stary, doświadczony rektor, i kiedy stałem teraz tutaj, w „wysokim domu” przed lampą Ustada, czułem się tak, jakby zewsząd otoczyły mnie malutkie duszki i jakby jakieś niewidzialne sto głosów, którym radość sprawia cudze nieszczęście, szeptało mi do uszu: „Tam stoi jeszcze ta, którą mu zgasiliśmy. Tolerujemy duchy, ale nie ducha*!”

Zabrałem ją ze stołu, żeby zobaczyć dwa boczne pomieszczenia, przylegające z obu stron do pokoju, w którym się znajdowałem. Pierwsze przeznaczone było na sypialnię. Czułem zapach lnu, dlatego skłonny byłem uważać, że zasłane na biało łóżko trafiło tu z Europy. Na ścianach nie było żadnych ozdób, poza jednym jedynym, prymitywnie oprawionym, niewielkim obrazem. Wisiał naprzeciwko okien. Uniosłem lampę, żeby mu się przyjrzeć. Dostrzegłem, że był to wykonany z wielkim pietyzmem rysunek piórkiem. Przedstawiał wiejski kościółek stojący na szczycie góry. Od razu było widać, że nie był to twór fantazji. Ten przybytek boży niewątpliwie istniał naprawdę. Pod obrazem ktoś napisał kilka wierszy. Przeczytałem:

 

Kościółku mój, kościółku mały,

móc być tak jak ty; nabożny, wspaniały!

I twój szczyt osiągnąć,

chcę pokorze twej dorównać.

Kościółku mój, kościółku mały,

chcę ciągle być jak ty wspaniały!

 

Kto to napisał? I dla kogo? Jeśli autor był poetą, to wybrał sobie bardzo odludne miejsce, żeby się chełpić swoim duchem. Czy jest gdzieś taki człowiek, który nie czułby się małym wobec domu poświeconego Bogu? Nawet największy z poetów wiedziałby, że musi wyrzec się wspaniałego rymu, jeśli chce w czystości serca udać się do świątyni. Ten, który naprawdę jest Największy, tutaj jest najmniejszy.

Pomieszczenie, do którego teraz wszedłem, było biblioteką. Jej istnienie nie powinno mnie dziwić, chociaż trudno w to uwierzyć, żeby Pekala, która mówiła o książkach Ustada, mogła gospodarzyć sobie tutaj, u góry, według własnego uznania. Przy wszystkich czterech ścianach stały wysokie półki zapełnione książkami, mapami i solidnie zasznurowanymi paczkami. Były one uporządkowane według lat i miesięcy, a widoczne na nich napisy świadczyły, że w środku znajdowały się listy. Na podłodze stały otwarte skrzynki po brzegi wypełnione listami, tudzież gazetami. Środek pokoju zajmował niezwykle duży stół. Leżały na nim książki, mapy, dokumenty. Świetnie nadawał się dla kogoś, kto pracuje umysłowo i lubi mieć dla siebie dużo miejsca.

W całym mieszkaniu były wysokie i szerokie okna, przepuszczające dużo światła. Ze środkowego pokoju, tego, do którego najpierw wszedłem, drzwi prowadziły na zewnątrz. Otworzyłem je, by rozejrzeć się po okolicy. Jakże mile byłem zaskoczony, gdy stwierdziłem, że przede mną rozciągał się płaski dach, pod którym mieściło się mieszkanie Ustada. Na górze nie było już nic więcej poza trzema pokojami, które opisałem. Były one na tyle cofnięte w stosunku do przedniej ściany domu, że ten piękny dach stawał się dostępny. Stąd miałem widok na północ, wschód i południe, podczas gdy na zachodniej stronie, obok mnie pięła się w górę droga wiodąca do jaskini, przypominającej kształtem dzwon.

Jedną z moich cech jest to, że lubię pracować na dworze, czasem również wieczorem i w nocy. Przyznaję, że swoje najszczęśliwsze, najbardziej duchowo ożywione i najowocniejsze chwile przeżyłem na płaskich dachach Wschodu. Jeśli ktoś spoglądał nocą, pod rozgwieżdżonym niebem z dachów Asjut na szczyt Stabl Antar, z Jerozolimy na maar Eliasza, z Tyberiady na jezioro Genezaret, ze wspaniałej libańskiej Brummany w dół na światła i porty Bejrutu, ten już do końca życia nie zapomni owych chwil. A teraz tutaj, z „wysokiego domu”, nieopisanie piękny horyzont wchodzi w orientalną noc i wychodzi z niej niczym z raju do raju, zupełnie niepodobny do widnokręgu zachodniego, który kroczy tylko od wieczora do ranka!

Wtem usłyszałem jakiś szelest. Obejrzałem się i zobaczyłem Ustada wchodzącego do mojego pokoju. Dostrzegł mnie stojącego na dachu i wyszedł na zewnątrz. Oparłem się o balustradę. Ustad nie odzywał się ani słowem. Z rękami spoczywającymi na kamieniach, spokojnie patrzył na widniejące przed nami w dole jezioro. Słyszałem jego lekki oddech. Po krótkiej chwili odwrócił się do mnie i pokazując w dół, zaczął mówić:

 

Jezioro rozmyśla teraz w głębokim skupieniu,

czyżby o Bogu rozmawiało ze słońcem?

A słońce spogląda mu prosto w serce.

Skąd się wzięło to spojrzenie?

I widzi jezioro, że w jego własnych falach

odpoczywa obraz całego ogromnego nieba,

tak więc i ono posyła słońcu spojrzenie i światło.

I mnie także do serca, jako pochwalny i dziękczynny wiersz.

 

Jakie to dziwne! Właśnie podobne myśli zrodziły się we mnie! Nie powiedziałem jednak nic. Nie mogłem znaleźć słowa, które warto byłoby w tej chwili wypowiedzieć. Ten wiersz powstał teraz, w nim To, że potrafi tak od razu ująć swoje myśli w słowa, nie było dla mnie zaskoczeniem. Każdy poeta zazwyczaj to potrafi. Odwrócił się znowu i rzekł po krótkiej przerwie, nawiązując do tego, co powiedział przed chwilą:

— Dziś właśnie był dzień chwały i dziękczynienia. Dla mnie jeszcze się nie skończył. Ciągle we mnie trwa. Byłeś bliski cielesnej śmierci, ale znowu zmartwychwstałeś. Dlatego możemy zmierzać w górę do domu naszego Ojca.

— Zatem pozwól mi wyrazić swoją wdzięczność za to, że i ty znów odżyłeś — odparłem.

— Ja? — zapytał prędko.

— Tak. Byłem bliski śmierci, ty natomiast umarłeś.

— Kto to powiedział? Kto ci to powiedział?

— Pekala. Czyżby nie miała prawa do tego?

— Ona wie, że nie chcę mieć przed tobą żadnych tajemnic. Ale udzieliła ci złej informacji.

— Czyż nie powiedziałeś jej, że nadszedł dzień twej śmierci? Czy dopiero co nie mówiłeś mi o swoim grobowcu?

— To prawda, ale oboje źle mnie zrozumieliście. Mój grobowiec nie jest moim grobem. Spoczywa w nim tylko to, co we mnie umarło, a dniem mojej śmierci był ten, w którym to się stało.

— Zatem życzę ci z całego serca, żebyś miał rację! To takie smutne czuć w sobie, jak miłość umiera. Równie przerażające musi być, jeśli czuje się, że ciało jeszcze żyje, ale duchowo w pełni rozwinięta istota już umarła i została pogrzebana.

Przez dłuższą chwilę patrzył mi prosto w oczy. Później pogładził się po czole, tak jakby chciał coś strząsnąć, po czym odrzekł:

— Rzeczywiście, nie mogę wyobrazić sobie niczego straszniejszego od tego, co właśnie powiedziałeś. Choć tyle we mnie do tej pory umarło, to to, co określiłeś moją duchową istotą, ciągle tryska pełnym życiem.

— Tak, daj Boże!

Ton, jaki mimo woli nadałem tym trzem słowom, tak podziałał na Ustada, że ponownie zwrócił twarz w moją stronę. Tym razem wyrażała ona lekkie zdziwienie. Po chwili spytał:

— Czy uważasz, że jest możliwa śmierć pełnej, znaczącej dla świata, wielkiej duchowej osobowości?

— Tak.

— A na co miałaby umrzeć?

— Wskutek nagłej, pozornie w pełni uzasadnionej decyzji. Albo też na jakieś wynikłe z własnej winy powolne zmartwienie. W obu przypadkach następuje samobójstwo, oczywiście jeśli duch był wcześniej zdrowy.

— Panie, czy wiesz, jak mocne są twe słowa?

— Mówimy o duszy, zatem niech duch do ducha przemawia. Duch zaś jest mocą, być może większą od tego wszystkiego, co zwykliśmy określać mocą. Chciałbyś usłyszeć moje zdanie na temat śmierci: to nie jest sprawa serca. Dopóki pytasz moje serce, odpowie ci ono, i to bardzo chętnie! — Złożył ręce, jak do modlitwy, skierował wzrok ku niebu i powiedział: — Czyż miałbym być samobójcą?! Chodeh*, błagam cię, nie dopuść do tego!

— Chodeh jest wszechmogący, ale nawet pomimo swojej wszechmocy nie może zapobiec temu, co już się stało.

— A zatem będę musiał poddać się próbie. Muszę wiedzieć, co takiego uczyniłem, czy mógłbym jakoś inaczej postępować i czy w ogóle powinienem inaczej postępować.

— Czy uważasz, że możesz być swoim bezstronnym sędzią?

— Nie. Dlatego ty powinieneś mnie osądzić.

— Ja? To niemożliwe, gdyż ja cię miłuję.

— Zatem co do tego obaj jesteśmy zgodni. Musimy pilnować się nawzajem, aby wyrok mógł być później sprawiedliwy. Na początku muszę wczuć się w osobę postronną, świadka, który zgodnie z pełną prawdą opowie nam, jak doszło do tego, że ręka śmierci złapała mnie za moje wnętrze. Mówię ci szczerze, zaprowadziłem cię tutaj, na górę, byś przekonał się o istnieniu miłości. Może ty jesteś tym, który udowodni mi, że ona istnieje. Sądziłem, że będę musiał ratować cię nie od jednej, lecz od wielu śmierci. Teraz zastanawiam się, czy właśnie tobie nie przyjdzie udowodnić mi, że umarły nie jest w stanie uchronić od śmierci tego, który żyje.

W tym momencie nasza rozmowa urwała się. Usłyszeliśmy dochodzące z placu głosy i powłóczysty chód wielbłądów, wolno przechodzących przez bramę. Dwóch mężczyzn rozmawiało ze sobą. Jednym z nich był Tifl, drugim jakiś nieznajomy. Później doszedł Pedehr. Wydawało nam się, że zadał kilka pytań, ale nie mogliśmy ich zrozumieć; potem wyraźnie usłyszeliśmy, jak powiedział:

— Zsiadajcie, bądźcie pozdrowieni! Przekażę twoje życzenie naszemu Ustadowi.

Ustad, słysząc to, pochylił się nad balustradą i krzyknął na dół:

— Z kim tam rozmawiasz, Pedehr?

— To Agha Sibil z Isfahanu ze swoim wnukiem — odrzekł zapytany. — Natrafił na Krwawego Mściciela i przynosi nam ważną wiadomość.

— Niech będzie naszym gościem. Zaraz schodzę na dół. Przeprosił mnie, tłumacząc, że musi oddalić się na pewien czas, i chciał już odejść.

— Pozwól tylko na chwilę — powiedziałem. — Kim jest ten przybysz?

— To kupiec z Isfahanu, zajmujący się handlem na dużą skalę. Z Isfahanu rozprowadza swoje towary na cały kraj. Zaopatruje wiele wolnych plemion w to wszystko, czego potrzebują, i jest także głównym odbiorcą naszych wyrobów. Jego ludzie niemal cały czas przemierzają kraj z towarami. Kiedy trzeba dokonać rozliczenia, wtedy zwykle sam Przyjeżdża.

Po tych słowach opuścił mnie. Pewnie myślał, że chciałem uzyskać tylko informację o Multasimie, ja miałem jednak jeszcze inny powód. Mianowicie mój gospodarz w Bagdadzie, który, jak powiadał Halef, kiedyś był Bimbaszim, a teraz dozorcą Mir Alai, podał mi imiona swoich przodków i nadmienił przy tym, że jego teść nazywał się Mirza Sibil albo też Agha Sibil i był perskim handlarzem. Teraz przybył tutaj z Isfahanu jakiś handlarz, który nosił właśnie to imię. Naturalnie od razu pomyślałem o rzekomej śmierci, nad którą tak długo ubolewał mój gospodarz. Nie miałem zamiaru podejmować na razie jakichś konkretnych działań, ale wydało mi się podejrzane, że ten Agha Sibil ma ze sobą wnuka, a nie syna. Gotów byłem sądzić, że w tym cudownym „wysokim domu” doszło prawdopodobnie do kolejnego, trzeciego już rodzaju zmartwychwstania, albowiem z kraju wrócił człowiek, którego uważano za zmarłego. Dlatego bardzo zależało mi na tym, żeby jeśli tylko to możliwe, samemu porozmawiać z tym kupcem.

Tymczasem zdecydowałem jednak, że swój czas poświęcę Ustadowi, gdyż liczyłem, że dowiem się czegoś o jego przeszłości. W tej chwili nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo miały mi się przydać w przyszłości jego informacje. My, krótkowzroczni, tępi ignoranci, wędrujemy po antropozoficznych ścieżkach zupełnie na opak. Jesteśmy kompletnie ślepi i głusi na wielką prawdę, że człowiek może poznać siebie przez drugiego człowieka. Każdy z nas jest do tego stopnia podobny do innych ludzi, że gdybyśmy nie mieli fatalnej cechy kierowania się bardziej ku ludziom złym niż dobrym i budowania naszego związku z ludzkim rodzajem według naszych wizji, musielibyśmy upodobnić się do siebie, nie tylko fizycznie, czy umysłowo, lecz także w sposobie życia, pomimo że przy pobieżnej obserwacji każdy człowiek wydaje się tak różny. A już bezwzględnie posiedlibyśmy liczne podobne, a nawet identyczne cechy wewnętrzne, dzięki którym poznanie człowieka stałoby się jednocześnie poznaniem samego siebie. Bo tak jak w milionach ludzkich ciał krew krąży w ten sam sposób, tak samo w tych milionach równych żył tętni duch. Gdyby te żyły ujawniły się naszym oczom, zauważylibyśmy z pewnością, że wśród tysiąca duchów umieszczonych na sekcyjnym stole nie ma ani jednego, który różniłby się od innych anatomicznie, pod względem witalności, czy też wspomnianego już przeze mnie sposobu życia do tego stopnia, by profesor nie mógł z całą dokładnością zademonstrować na nim, dlaczego wszystkie pozostałe spotyka ten sam los co i jego.

Czy ktokolwiek chce jeszcze słuchać tego niezwykłego albo może nawet typowego dla chorego na zaćmę, zwyczaju mówienia? Czy ktoś chce jeszcze sławić duchy? Podczas gdy jeden człowiek, ciężko harując, nie potrafi w ciągu swojego osiemdziesięcioletniego życia związać końca z końcem, inny zbija majątek już w wieku dwudziestu lat. Przed oczami zaś największego i najsprawiedliwszego z wszystkich duchów, każdy najmniejszy trud podjęty przez pierwszego z nich, więcej jest wart, aniżeli cała praca wykonana bez wyrzeczeń przez drugiego. Najmniejszy duch może być wielki pomimo swojej małości, największy zaś małym pomimo swej wielkości. Pośród tych upiornych duszków, które dopiero co naprzykrzały mi się koło lampy Ustada, był zapewne niejeden zupełnie zapomniany, który w chwili jej gaśnięcia należał do wybitnych duchów. Teraz te wielkie, które zniknęły z tego świata, musiały czuwać w grobowcu tego „wysokiego domu”, aby lampa nie zapaliła się już nigdy!

Nie przyszło mi do głowy, żeby zaprzeczać istnieniu wielkich duchów. One były, są i zawsze będą, ale były i są wielkie tylko dla ludzi, a nie dla tego, który wszystko widzi. Jego wielkość trwa na wieki. Gdy te przeminą, są jak dzień, który wczoraj zgasł. Dla nigdy nie wyczerpującej się pełni wieczności, każdy, nawet najsławniejszy człowiek, przeżył jednak tylko ten jeden dzień. Szczęście zaś, które człowiek daje drugiemu człowiekowi, ucieka od sławnego i trzyma się bardziej tego, który potrafi wznieść się ponad ziemską chwałę, i w nim zamieszkuje, nie pragnąc rozgłosu!

Skąd wzięły się te myśli? Czyżby na tym odsłoniętym dachu przed grobowcem ogarnęła mnie jedna z tych duchowych atmosfer, o nieznanym składzie? Czyżby spotkały się tutaj odkurzone myśli dobrych, szlachetnych ludzi, zmarłych dawno temu, żeby tam, na górze, w alabastrowym namiocie połączyć się przed wyprawą do nieba? Musiałem zostawić swoje rozmyślania, bo oto właśnie wrócił Ustad i prosił mnie, bym poszedł z nim do biblioteki. Chwycił za lampę, chcąc zabrać ją z sobą. Kiedy zauważył, że moje spojrzenie zatrzymało się na widniejącym na kloszu napisie, powiedział:

— Miłość nigdy się nie skończy! Oczywiście, ale Boża miłość! Natomiast ta tutaj dla mnie się skończyła. A może w ogóle nie istniała. Czyż te wspaniałe słowa były haftowane nie sercem tylko ręką? Małą, delikatną, piękną rączką, która dla mnie stała się pazurem, chociaż tak często, tak często dotykałem nią swych oddanych prawdzie ust.

Podszedł do stolika z masy perłowej i wskazał na Testament. — Bóg jest Duchem! Szukałem tego Ducha. Wierzyłem, że On, który wszystkich ukochał, obdarza duchem również człowieka. Dlatego próbowałem odnaleźć go w niej. Obserwowałem ją, gdy czuwała, gdy spała i gdy modliła się. Czuwając, sama sobie była Bogiem. Śpiąc, śniła tylko o sobie. A w modlitwie przed samą sobą klęczała! Wtedy zbudził się duch Boży na Wschodzie i poszedł jako pasterz, który szuka swego stada, wędrując z kraju do kraju, od ludu do ludu, od serca do serca. Wszędzie, gdzie tylko się pojawił, wołano za nim Hosanna; później odrzucono go i ukrzyżowano. Wszędzie, na każdej Golgocie widziano ukrzyżowane ciało Pana. Czemu nie widziano Ducha? Ducha, któremu powinniśmy dać się pokierować? Gdzie tak naprawdę modlono się do Ducha? Pytałem o to wszędzie, gdzie tylko byłem. Odnalazłem niejedną stajenkę, niejeden żłóbek, gdzie anioł śpiewał pieśń pochwalną i modlili się pasterze, królowie i mędrzec. Czułem jeszcze zapach kadzidła i miry, które przyniesiono duchowi miłości; on zaś schronił się w Egipcie, uciekając przed nienawiścią tego, który chciał go zabić. — Dotknął rękopisu, szybko jednak zabrał rękę, zupełnie jakby dotknął czegoś ohydnego czy nawet wrogiego, po czym rzekł: — Ten rękopis to ucieleśnienie mego ducha, z którym poszedłem na poszukiwanie Ducha. Teraz ten duch już nie żyje i spoczywa w grobie. Skonał po tym, jak zrozumiałem napisane na końcu słowa, mówiące, jakoby myśli ludzkie nie były Bożymi myślami. Dlaczego więc miałem dalej szukać owej prawdy myślami swego ducha? I tak bym jej nie znalazł, bo moje myśli są całkiem inne aniżeli Boże!

Przyglądał mi się tak, jakby oczekiwał ode mnie potwierdzenia. Ja zaś spokojnie zaprzeczyłem:

— Powinieneś umieścić te słowa na początku, a nie na końcu. Wiedziałbyś wówczas, że nie szuka się bystrym umysłem, ale ufnym okiem wiary. Jak powiadasz, schodziłeś całą ziemię wzdłuż i wszerz. Gdybyś tylko podczas swej wędrówki otwierał szerzej oczy, wtedy na pewno zrozumiałbyś, że Jezusa nie szuka się w stajence, bo uciekł z niej przed Herodem, ale w życzliwej Betanii czy przyjaznym Emaus, gdzie żyjąc wśród swoich, łamał się z nimi chlebem przed i po ukrzyżowaniu. Myślisz, że jeśli ty nie odnalazłeś Ducha Bożego, to i inni nie mogli go odnaleźć?

— Ależ ja go odnalazłem! Obejrzyj tego trupa i przeczytaj pierwsze słowa!

Otworzyłem rękopis na tytułowej stronie i zobaczyłem napisany wielkimi literami nagłówek: „Wiara zwycięża świat!”

— No więc? — zapytał. — Czy nie postępowałem tak, jak powiedziałeś? Czy nie poszedłem szukać z wiarą? Czy nie była ona alfą tej książki? Dlaczego właśnie nie tą, ale zupełnie inną drogą dotarłem do omegi?

— Alfą twojej drogi była droga Hosanny. Chcąc znaleźć Boga, oparłeś się na wierze. Jednak opętał cię ten sam duch, który kiedyś kusił Mesjasza. Zwyciężał, a ty się poddałeś. Porzuciłeś Ducha Bożego i zacząłeś się uganiać za sławą swojego własnego ducha. Odnalazłeś go obłudnego, fałszywego. Wołano za tobą Hosanna, chociaż przez rozkrzyczany tłum jechałeś tylko na ośle. On zaś kopytami podeptał gałązki palmowe twojej chwały. Oni też byli tego warci. Przecież już wtedy zaczęli szemrać z tyłu „ukrzyżuj go”.

— Efendi — przerwał mi zdziwiony. — Wiesz, co się później stało? Skąd możesz to wiedzieć?

— Czy tylko ja? To przecież wie każdy! Kto dąży do prawdy, musi wdzierać się na Golgotę wśród rozradowanych tłumów tak zwanych przyjaciół, którzy go później opuszczą, a wrogowie zmuszą, by wyzionął ducha.

— By… wyzionął… ducha! — powtórzył. — Jakie to prawdziwe! Czy do tego ma dążyć człowiek? Czy tak być musi?

— Dlaczego pytasz mnie, zwykłego śmiertelnika? Zapytaj tego, który umarł za nas na krzyżu, by nas zbawić. Konając w cierpieniach, wołał donośnym głosem: „Ojcze w twoje ręce powierzam ducha mojego!” Powiedz mi, Ustadzie, czy poszedłeś za jego przykładem? Czy gdy duch cię dręczył, powierzyłeś go Bogu, tak jak on powierzył? Powiedziałeś: „Ten rękopis to ucieleśnienie mego ducha”. Zatem dokąd trafił duch? Czy zmusiłeś się, żeby go wyzionąć? Czy powierzyłeś go Bogu, żeby powtórnie zmartwychwstał w swoim ciele, jak niegdyś Isa ben Marryam* powstał w tym samym ciele z martwych!

Gospodarz „wysokiego domu” odłożył powoli lampę na stół.

— Zaczekaj, efendi! — odezwał się. Później wolno, tak jakby nagle musiał dźwignąć jakiś ciężar, wyszedł na dwór. Kiedy był już na zewnątrz, obrócił się jeszcze raz. — Czy wierzysz, że zmarli mogą zmartwychwstać? — zapytał.

— Tak — odpowiedziałem.

— Naprawdę?

— Ja nie tylko wierzę, ale nawet znam takich.

— Ty?

— Tak, ja!

— Jakże chciałbym być tobą!

— Jest to możliwe, musisz tylko chcieć!

— Efendi, efendi! Dla kogo znowu zapali się ta lampa? Dla ciebie? Dla mnie? Dla nas obu? Moje myśli nie są waszymi myślami. Moje drogi nie są waszymi drogami. Tak mówi Pan! Czekaj! Daj mi się zastanowić!

Gdy tylko zniknął za drzwiami, chwyciłem leżący przede mną ciągle otwarty rękopis. Chciałem już go zamknąć, ale rzucił mi się w oczy tytuł: Duch i prawda. Usiadłem, trzymając książkę w ręce. Nagle poczułem się tak, jakbym był bardzo zmęczony. Czyżby to moje ciało osłabło, czy raczej te dwa mądre słowa tak na mnie podziałały, że musiałem usiąść? Kim je...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pies-bambi.htw.pl
  • Często usiłujemy ukryć nasze uczucia przed tymi, którzy powinni je poznać.

    Designed By Royalty-Free.Org