Photo Rating Website
Strona początkowa Mateusz, Nowakowski, Bóg, Nauka
May Karol - Korsarz, PONAD 12 000 podręczniki, M-790

aaaaCzęsto usiłujemy ukryć nasze uczucia przed tymi, którzy powinni je poznać.aaaa [ Pobierz całość w formacie PDF ]

Karol Mat

 

 

 

Korsarz

 

Tłumaczenie: Adam Biedroń

JednookiPalący Ogień

 

Nad rzeką Bighorn płonęło niewielkie ognisko. Siedział przy nim mężczyzna w traperskim stroju; długie, siwe włosy opadały mu na szeroki kark. Z jego nietuzinkowej postaci bił spokój i opanowanie, tylko płomienne oczy zdradzały, że nic nie jest w stanie zdarzyć się wokół niego niepostrzeżenie. Mężczyzna skończył właśnie posiłek, który składał się z kilku pieczonych ryb, i napełnił żarem swój kalumet. Dołożył jeszcze trochę drewna do ognia, otulił w derkę i położył obok.

Miejsce było zaciszne i odosobnione. Nurt rzeki rozlewał się tutaj szerzej, na kształt jeziora z wieloma głębokimi, wąskimi zatokami, do jednej z których myśliwy pokierował swe czółno i przycumował je do brzegu.

Z wolna zapadały ciemności, choć nadal dochodziły najprawdziwsze, głębokie i melancholijne odgłosy puszczy. Samotny mężczyzna przysłuchiwał się wieczornemu hymnowi lasu, owemu cichemu, choć dźwięcznemu śpiewowi, który zdaje się pochodzić z nisko nastrojonej harfy Eola. Śpiew ten rozbrzmiewa dookoła i otacza ze wszech stron; dochodzi zewsząd, a przecież nie sposób powiedzieć, gdzie bierze początek i gdzie zapisane są jego nuty. W powolnym rytmie, pieszczotliwie szumiały liście i chlupotały fale. Po pniu wiązu zbiegła wiewiórka, obrzuciła obcego ciekawym spojrzeniem, potem uspokojona powróciła do swojej dziupli. Z poświaty, którą płomień ogniska rzucał na wodę, co jakiś czas wzbijała się ryba, by spaść z głośnym pluskiem i pogrążyć się na powrót w otchłań swojego żywiołu. Płonące polana trzaskały w żarze. Należący do żmij zygzakowatych cooperhaed pomknął od ognia z szelestem; miał być może w pobliżu swoją letnią siedzibę, a teraz wydobywał się z dymu. Chrząszcz, dopiero co wyrwany z pierwszego snu, pracowicie przedzierał się przez runo leśne z prawie niesłyszalnym szelestem. Mały rój moskitów pląsał w rozdygotanym korowodzie wokół wznoszącej się smużki dymu, wypełniając powietrze misternym, srebrzystym dźwięczeniem, które nagle przerwane zostało złowróżbnym, gwałtownym brzęczeniem wielkiej i grubej ćmy; niezdarnie, z bezwzględnością wbiła się w moskity niczym pocisk, by natychmiast ponieść zasłużoną karę, opaliła bowiem sobie skrzydła i spadła w płomienie.

Naprzeciw, po drugiej stronie wąskiej zatoki, swój głos wydala żaba; musiała być olbrzymią sztuką, bo jej rechotanie zasługiwało na miano istnego krzyku. Zdawało się, że poczuła się w najwyższym stopniu dotknięta obecnością trapera, bowiem nie uraczyła go owym krótkim, pełnym zadowolenia „kum kum”, ani owym zaciąganym, radosnym „reech–reech”, którym pokojowo usposobiony żabi baryton oznajmia światu wysunięcie szerokiego pyska z wody, lecz w najwyższej mierze było to ujadanie, gniewny wrzask, pozbawiony wszelkich skrupułów i szacunku; to co pozwalał usłyszeć było najprawdziwszym, najbardziej wymownym łajaniem oraz… ale zaraz, cóż to? Ropucha urwała nagle i było słychać, jak wskoczyła z powrotem do wody. Coś albo ktoś ją spłoszył. Ten, kto latami i w obliczu tysięcy niebezpieczeństw przebywał na Dzikim Zachodzie, potrafi ocenić każdy, nawet najmniejszy odgłos natury. Naprzeciw złamała się gałąź, cienka, wyschnięta gałąź, leżąca na ziemi; myśliwy słyszał to wyraźnie i mimo, że trzask był cichy, powiedział mu jednak, że spowodowała go stopa człowieka. Jeśli gałąź łamie się nad ziemią, to nie ma powodów do obaw, gdyż stać się to mogło za sprawą wiatru albo zwierzęcia; jeśli jednak drewno łamie się na twardym podłożu, to istnieje prawdopodobieństwo, że w pobliżu jest człowiek.

Doświadczony traper po samym szmerze potrafi rozstrzygnąć, czy gałąź została złamana przez gibką łapę skradającego się zwierza, czy mniej sprężystą stopę człowieka. Dzięki wieloletnim ćwiczeniom potrafi on też określić, czy źródłem dźwięku są twarde podeszwy butów białego, czy miękkie, podatne mokasyny Indianina.

Mężczyzna naprzeciwko, po drugiej stronie zatoki, był z pewnością Indianinem, co w żadnym razie nie mogło być dla trapera pomyślną wiadomością. Kto wyznaje sprawiedliwość, nie może aprobować postawy ludzi białych wobec czerwonoskórych. Indianin jest też człowiekiem i posiada pełnię ludzkich praw. Występkiem jest odmawiać mu prawa do istnienia i systematycznie pozbawiać go środków do życia.

W Kongresie Stanów Zjednoczonych do dzisiaj wygłasza się jeszcze kwieciste mowy; tak zwanym „dzikim” przydziela się agentów i innego rodzaju „cywilizatorów”; człowiek bezstronny potrafi jednak rozróżnić słowa od czynów. Indianin posiadał niegdyś ziemię na wyłączność; był panem gleby i jej produktów. Żył na niej według własnego sposobu i wiodło mu się w tym stanie znakomicie. Żadna indiańska tradycja nie wspomina o takim przelewie krwi, jaki rozpoczął się tuż po napływie białych i ciągnie się dalej, aż do ostatnich czasów.

Pierwszych białych przyjęto niemalże jak bogów i oddawano im boską cześć, ale ci bogowie pokazali wkrótce bardzo ludzkie albo raczej nieludzkie oblicze. W Meksyku i w Peru spustoszono łąki i pola, zniszczono wioski i miasta, a dzięki temu, że w ruinę obrócono urządzenia nawadniające, zamieniono ziemię w wielkie pustkowie.

Gorączkowa żądza złota, zdrada i nieposkromiony egoizm położyły kres życiu milionów pokojowo usposobionych ludzi, a dzieje ludzkości osnuty wokół budowy fortów osobliwej, choć w pełni usankcjonowanej formy cywilizacyjnej. A w Stanach Zjednoczonych Ameryki? Czerwonoskóremu pisana jest śmierć; zginie więc i nie ma co nad tym filozofować.

Na ocenę Indianina nie powinny jednak wpływać informacje z drugiej czy trzeciej ręki, ani najmniejsze nawet przejawy wrogości, do których jest ustawicznie zmuszany. Trzeba dotrzeć do niego, wzbudzić w nim zaufanie i poznać go! Indianin jest powściągliwy, sprawiedliwy, szczery, wierny i waleczny. Trudno go potępiać, gdy odwdzięcza się pięknym za nadobne, jeśli oszukało się go i zwiodło. Jeśli nie dotrzymując słowa, przesiedla się go z jednego rezerwatu do drugiego, to nic dziwnego, że nie poczuwa się, aby być Żydem, wiecznym tułaczem bez ojczystej ziemi, lecz staje w obronie przyznanego mu skrawka, który niegdyś należał doń w całości.

Rasa czerwonoskórych dogorywa. Po tysiąckroć skrzywdzona i zraniona, nie odchodzi w pokoju. Toczy raczej straszną walkę na śmierć i życie. Woda ognista i podobne do niej podarunki białych wciąż zbierają obfite żniwo. Indianin, niegdysiejszy olbrzym, ma jeszcze dość siły, by zdusić wielu napastników w straszliwym boju.

Twardym łożem śmierci są dlań Góry Skaliste; w ich wąwozach i kanionach odbywają się ostatnie walki. Ostatni wolny mieszkaniec Ameryki wie, że Pueblo, Zuni, Dueresi i wszyscy, którzy poddali się wrogowi, umarli, bądź umrą na skutek wzgardy i zwyrodnienia powolną, nikczemną śmiercią; on jednak pragnie zginąć z bronią w dłoni, jak rycerz Roland.

Wszyscy Indianie o tak zwanym pokojowym nastawieniu wykruszają się zwolna, nie przekazując potomnym imienia i mężnych czynów godnych pamięci. Tym niemniej Komancze i Apacze na południu i Siuksowie na północy, wypierani ze swych prerii, wycofują się pod skrzydła Rock Mountains i krok po kroku brną we krwi swoich prześladowców; nim powalą ostatniego z nich.

Walki te przetrwają na ustach młodszych pokoleń, a wokół każdej czaszki wyoranej z ziemi lemieszem pługa, bądź wykopanej ostrzem rolniczej łopaty, legenda oplecie nić przewodnią, natomiast współczucie dla zakłutego Indianina, a kto wie, może też konsekwencje mordu na nim, nie staną się udziałem zwycięzców, lecz sprawiedliwej i słuszniej ich prawnuków.

Taki osąd przystoi człowiekowi. Nie ma potrzeby wyjaśniać na tym miejscu, co oznaczać ma to ostatnie słowo, przy czym wcale nie powinno wyrażać ono etycznej wyższości i bezrozumnej pewności siebie. Siwowłosy westmann wiedział o tym, że żołnierze z fortu Cast, położonego w dole rzeki, natknęli się ostatnio na grupę Siuksów ze szczepu Tetongów. Czerwonoskórzy urządzili zasadzkę na bizona, a według niepisanego prawa prerii zdobycz należy się temu, kto pierwszy wyruszył na łowy. Mimo to dragoni, którzy również chcieli zakosztować mięsa, zaczęli rościć pretensje do upolowanego zwierzęcia. Wywiązała się walka i Indianie musieli ustąpić wobec przewagi doskonalszej broni białych, pozostawiając za sobą wielu zabitych. Należało się spodziewać, że Siuksowie zemszczą się za zerwanie pokoju, toteż, gdy myśliwy usłyszał w pobliżu trzask łamiącej się gałęzi, zwrócił baczniejszą uwagę na przeciwległy brzeg. Oczy miał tylko z pozoru zamknięte, gdyż spod półprzymkniętych powiek spoglądał bystro w tę stronę, gdzie rozległ się szmer. Zatoka była w tym miejscu szeroka najwyżej na dwadzieścia stóp tak, że przeciwległa ściana zarośli była jasno oświetlona przez ogień.

Trzeba mieć niezwykle subtelne, wyćwiczone zmysły, by w takiej sytuacji trafić w samo sedno rzeczy; często jednak sam instynkt znaczy więcej, niż wytężenie organów postrzegania. Część gałęzi została po drugiej stronie rozsunięta na boki, a w przerwie między nimi ukazała się, i natychmiast znikła, para gorejących czernią oczu. Był to więc stary, doświadczony wojownik, który podkradł się w to miejsce. Doskonale zdawał sobie sprawę, że wieczorem można z powodzeniem dostrzec poświatę indiańskich oczu, pozwolił więc im tylko na chwilę zabłysnąć. Ich blask uwidocznił się pięcio– albo sześciokrotnie, potem pochylone na boki sitowia zyskały na powrót swe pierwotne położenie: czerwonoskóry upewnił się, że traper był sam. Ten z kolei nie dostrzegł twarzy, tylko oczy, nie wiedział więc, czy oblicze Indianina pokrywały barwy wojenne, czy podsłuchując, znalazł się tu w zamiarach pokojowych, czy wrogich. W każdym razie wypadało przygotować się na najgorsze. Czy Indianin był w pojedynkę? Czy przybył jako zwiadowca nad rzekę? Albo czy w pobliżu zatrzymał się oddział Indian, którzy spostrzegli ogień i wysłali go, by zobaczył, kto przy nim obozuje? Można było przypuszczę, że czerwonoskóry był sam. Rolę zwiadowcy Indianie przydzielają zwykle młodym wojownikom, którzy powinni zaprawiać się w ćwiczeniach, ten mężczyzna był jednak dojrzały i doświadczony.

Tak czy inaczej skradał się on teraz wokół zatoki, by zbliżyć się niepostrzeżenie do myśliwego. Musiała wobec tego wystąpić jedna z dwóch możliwości: jeśli nieznajomy przybywa w pokoju, to ukaże się niebawem między drzewami, by z dumnym pozdrowieniem zająć miejsce przy ogniu, skłaniając białego do większej ostrożności; jeśli jednak przychodzi jako nieprzyjaciel, znaczy to, że chodzi o życie.

Westman odczekał chwilę, potem odwinął cicho swoją derkę, nisko, tuż przy samej ziemi, nie podnosząc się i nie powodując najlżejszego szmeru, żeby z daleko wyglądało to tak, jakby nadal jeszcze pod nią leżał. Następnie wziął swoją strzelbę i czołgając się zagłębił się w ciemną gęstwinę lasu. Czerwonoskóry musiał nadchodzić z lewej strony; tymczasem biały znalazł doskonałą kryjówkę pod kępą ciasno stojących obok siebie, dzikich łopianów.

W świetle dziennym można byłoby z powodzeniem obejść niewielką zatokę za pięć minut. Jednak w panujących obecnie ciemnościach i z zachowaniem ostrożności Indianin nie mógł zjawić się na drugiej stronie przy ognisku wcześniej, niż przed upływem piętnastu minut.

Czas płynął.

Traper zamknął oczy, zdając się wyłącznie na swój wypróbowany słuch; skradający się mógł przecież dostrzec ich fosforyzujący blask. Niezwykle delikatny, ledwie słyszalny powiew zdradził jego nadejście; nie był to nawet odgłos, lecz samo ciśnienie powietrza, które wywołane było jego ruchami. W tej samej chwili uruchomiony też został zmysł powonienia. Biały poczuł charakterystyczną woń. Czerwonoskóry upolował, wypatroszył i zjadł oposa. Torbacz ten wydziela paskudnie śmierdzącą substancję, Indianie spożywają go więc jedynie wówczas, kiedy nie ma już nic innego do jedzenia. To, że czerwonoskóry nie pogardził taką pieczenia, było bezspornym dowodem na to, że wkroczył na ścieżkę wojenną; aby zyskać na czasie, oszczędzić sobie trudu i nie nadkładać drogi, a przy tym uniknąć zdradzieckiego odgłosu wystrzałów, wyciągnął z dziupli pierwszego lepszego oposa i zaspokoił głód jego mięsem.

Był teraz tak blisko, że westman mógł dosięgnąć go ręką. Sunął obok niego powoli i bezgłośnie, ciałem przytulony do ziemi niczym wąż.

Kto nigdy nie próbował takich podchodów, nie pojmie, jakich żelaznych mięśni i stalowych nerwów potrzeba, by przesuwać wyprężony korpus nad ziemią tylko na palcach rąk i nóg. Gdyby posługiwać się przy tym podeszwami stóp i tarczami dłoni albo wręcz kolanami, to trudno byłoby uniknąć powtarzającego się raz po raz szmeru.

Gdy przed chwilą złamała się gałąź, oznaczało to z pewnością, że osłabły muskuły czerwonoskórego i w skutek tego na moment dotknął on gruntu kolanami. Miejsce, na którym chcesz oprzeć dłonie, musisz wcześniej sprawdzić starannie koniuszkami palców, by stwierdzić, czy nie ma tam nic łamliwego. Dokładnie w tym samym miejscu palce twoich nóg znajdą potem oparcie.

Mimo to niejeden całkiem dobry myśliwy i dzielny westman nie osiągnie nigdy dobrych wyników w podchodach. Laya tishi — widzieć czubkami palców jak Nawajowie trafnie nazywają tę tak niebezpieczną dla wroga umiejętność.

Kiedy czerwonoskóry minął trapera, należało przystąpić do działania. Biały zostawił w zaroślach nieprzydatną mu teraz strzelbę, doczołgał się do Indianina i przygniótł leżącego ciałem. Obejmując lewą ręką kark, uderzył go rękojeścią rewolweru w tył głowy, Indianin osunął się nieprzytomny.

Teraz zwycięzca odwinął lasso, którym był opasany, i zacisnął je zamroczonemu wokół ramion i nóg w ten sposób, by ów nie mógł się poruszyć; wziąwszy swoją strzelbę, zaniósł skrępowanego do ogniska. Położył go przy nim i rozniecił żar na nowo, by dokładnie obserwować, kiedy Indianin się ocknie.

Długo trwało nim ów otworzył oczy; ale mimo niewątpliwie niebezpiecznego położenia, w którym się znalazł, jego spiżowa twarz najmniejszym drgnieniem nie zdradziła śladu zaskoczenia, bądź trwogi. Na powrót zamknął oczy i leżał jak martwy, choć cicho i po kryjomu napinał mięśnie, by sprawdzić wytrzymałość pęt.

Pojmany nosił prosto zaczesane włosy, jak zwykły Indianin a ubrany był tylko w skórzaną koszulę, spodnie oraz mokasyny, również sporządzone ze skóry. Za jego pasem tkwił nóż, tomahawk, woreczek z lekami i kulista sakiewka. Oznaczało to, że gdzieś w pobliżu ukrył on swoją broń, a może i konia, by skradać się bez przeszkód.

Traper wiedział, że pojmany sam nie rozpocznie rozmowy, zapytał go więc w owej mieszance angielskiego i narzecza Indian, której od dawna używa się na indiańskiej granicy:

— Czego pragnie czerwony mąż przy moim ognisku?

— Tscha tlo! — odparł on przez zaciśnięte zęby.

Słowo to pochodzi z narzecza Indian Nawajo i oznacza ropuchę, pyszałka, pleciugę, pustego gadułę, tchórza; zawierało więc obelgę, którą pytający puścił mimo uszu. Dlaczego ten człowiek mówił językiem Nawajów? Wyglądał raczej na Siuksa.

— Masz rację, że złościsz się na tę ropuchę, — padła odpowiedź — ona cię zdradziła. Gdybyś jej nie przeszkodził, nie byłbyś moim więźniem. Jak myślisz, co teraz z tobą zrobię?

— Ni nistii tsetsothisthan shi! Zabij i oskalpuj mnie! — odpowiedział czerwonoskóry.

— Nie, nie zrobię tego — odrzekł traper. — Nie jestem twoim wrogiem; jestem przyjacielem wszystkich czerwonych mężów. Pojmałem cię dlatego, by uchronić się przed napaścią. Do jakiego plemienia należysz?

— Shi tenuai!

Słowo tenuai znaczy „mężczyźni, mężowie”; tak nazywają siebie Nawajowie. Miał zatem na myśli: „Jestem Nawajem”.

— Dlaczego mnie okłamujesz? Znam mowę Tenuai; ty zaś nie znasz jej zbyt dobrze. Twoja wymowa zdradziła mi, że jesteś Tetongiem. Mów swoim językiem albo mową białych! Kocham prawdę i będę ci również ją mówił!

Usłyszawszy to pojmany po raz pierwszy skierował badawcze spojrzenie na białego i rzekł:

— Blade twarze przybyły tu przez wielką wodę. Są tam jasnowłosi Anglicy i ciemnowłosi Hiszpanie. Do których ty należysz?

— Ani do jednych, ani do drugich! — brzmiała odpowiedź.

— To dobrze! Kłamcami są ci ze skalpem jasnym i ci ze skalpem ciemnym. Do jakiego szczepu więc należysz?

— Należę do narodu Niemców, którzy są przyjaciółmi czerwonych mężów i nigdy jeszcze nie zaatakowali ich wigwamów.

— Uff! — jęknął zaskoczony. — Niemcy to dobrzy ludzie. Mają tylko jednego Boga, jeden język i tylko jedno serce.

— Czy znasz ich?

— Nie — odpowiedział. — Słyszałem jednak o dwóch wielkich myśliwych, którzy są wojownikami Niemców. Nożem uśmiercają grizzly; ich kule nigdy nie chybiają celu i mówią językiem wszystkich Indian. Są przyjaciółmi czerwonych mężów.

— Jak się nazywają?

— Mówi się o nich Old Firehand i Old Shatterhand. Z Winnetou, wodzem Apaczów, łączy ich braterstwo krwi!

— Czy wypaliłbyś z nimi kalumet?

— Są wielkimi wodzami; muszę czekać, nim sami zaofiarują mi fajkę pokoju.

— Powiedz mi, jak brzmi twoje imię!

— Nazywają mnie Bokai Po, Palący Ogień.

— Uff! Więc jesteś drugim wodzem Siuksów ze szczepu Tetongów!

— Jestem nim — odpowiedział spokojnie, lecz z godnością.

— Słyszałem o tobie! Wodzowi Siuksów nie godzi się leżeć przede mną w pętach. Jesteś wolny!

Zdjął z niego lasso. Oswobodzony wyprostował się, spojrzał nań zdumionym wzrokiem i powiedział:

— Dlaczego dajesz mi wolność? Dlaczego nie zabijesz największego wroga bladych twarzy?

— Dlatego, że jesteś dzielnym i sprawiedliwym wojownikiem. Stałeś się wrogiem bladych twarzy tylko dlatego, że oni sami zerwali z tobą przyjaźń. Są jednak wielkie i potężne narody bladych twarzy, a między nimi jest wielu takich, którzy są przyjaciółmi czerwonych mężów. Nie wolno ci nienawidzić wszystkich białych ludzi dlatego, że niektórzy byli fałszywi i łamali przyrzeczenia. Chciałeś napaść na mnie, jednak to ja wziąłem cię w niewolę; twój skalp należy do mnie, ja jednak puszczam cię wolno. Wypalmy fajkę pokoju, a potem rozstańmy się jak bracia!

Westman sięgnął po fajkę i nabił ją. Indianin był z pewnością szczęśliwy, że uszedł cało z niebezpieczeństwa, ale mimo to rozważał w duchu, czy jego wodzowskiej godności wypada przyjąć od nieznajomej bladej twarzy fajkę w poczęstunku. Dlatego wypytywał dalej:

— Czyż jesteś wodzem białych, jak brzmi twoje imię?

— Palący Ogień nie potrzebuje się wstydzić wypalenia ze mną kalumetu. Jestem Old Firehand.

Indianie zwykli przyjmować najbardziej nawet zaskakujące wiadomości z największym spokojem zewnętrznym. Ledwie jednak padło to imię, wódz poderwał się i wykrzyknął:

— Old Firehand! Czy mówisz prawdę?

— Czy ktoś inny zdołałby przechytrzyć Palący Ogień i pokonać go? Niech wódz Siuksów zajmie miejsce obok mnie, albo wrogość zapanuje między nami?

— Zostańmy braćmi — powiedział Indianin uroczystym tonem. — Twoi wrogowie są mymi wrogami, a moi bracia są twoimi braćmi. Będziesz mile widziany we wszystkich wigwamach Siuksów, a nasze życie stanowić będzie jedno: jeden winien umrzeć za drugiego!

Od tej chwili traper mógł być pewny, że zyskał nowego przyjaciela, który zawsze będzie gotów oddać za niego życie. Zapalił fajkę, wydmuchał dym w przepisanych kierunkach i podał ją potem wodzowi. Ten powtórzył ceremonię i milcząco wypalił zawartość cybucha do końca.

Glinka, z której sporządzony był cybuch, pochodziła ze świętych kamieniołomów północy, a każdy obłoczek dymu wypuszczony z fajki uchodził od wieków za przysięgę dochowania przyjaźni aż po kres dni, złożoną Wielkiemu Duchowi.

„Blade twarze” często zawierają przyjaźń w zawiesinie dymu tytoniowego i w oparach alkoholu, lecz cóż jest warta taka przyjaźń? Urywa się, gdy tylko dym opadnie, a spirytus ulotni!

Odtąd nie było już żadnych tajemnic między oboma i Old Firehand dowiedział się wreszcie, co sprowadza Bokai nad rzekę Bighorn.

— Wojownicy Tetongów dotarli do podnóża gór, by zapolować na bizona który przechodził obok — opowiadał wódz. — Zapowiadało się udane polowanie, ponieważ bizon zbliżał się ze swoimi kobietami i dziećmi w wielkim stadzie, jakiego nie widziano tu do wielu wiosen. Synowie Tetongów są silni i mężni, toteż położyli na prerii trupem byki i krowy wielkimi gromadami. Wówczas jednak nadciągnęły blade twarze ubrane w kolorowe kamizelki, które zażądały, żeby pozostawić im bizony. Mieli więcej broni palnej od czerwonych mężów. Choć ci stawiali opór, musieli w końcu ustąpić, zostawiając przy tym trzy razy po pięć i jeszcze trzech zabitych. Czy blade twarze miały prawo do tego?

— Nie — musiał odpowiedzieć westman.

— Tak też sądzą czerwoni mężowie. Pytali o to również czarownika i odbyli wielką naradę. Wielki duch obiecał im wielkie zwycięstwo, jeśli zaatakują zdradzieckie blade twarze. W tej chwili właśnie wyruszyli, by wymierzyć wrogowi karę. Zatrzymali się w lesie, a Bokai Po ruszył w drogę do fortu Cast, by rozejrzeć się, ilu wrogów znajduje się tam i co należy czynić, by zdobyć warowne siedziby bladych twarzy.

Ten Siuks widział Old Firehanda po raz pierwszy w życiu, a mimo to zaufał mu w pełni. Czy było w tym coś dziwnego, że westman uważał go za godniejszego swej przyjaźni, od tych, którzy, delikatnie mówiąc, pochopnie sprowokowali zemstę. Ale, czy wolno było białemu spokojnie śledzić rozwój sytuacji?

— Czy mój biały brat Old Firehand przyłączy się do wojowników Tetongów, by napaść na fort? — zapytał po chwili Palący Ogień.

— Nie, — zabrzmiała szczera odpowiedź.

— Dlaczego nie? Przecież wypaliłeś ze mną kalumet?

— Jestem twoim przyjacielem, blade twarze są jednak również moimi braćmi.

Myśliwy z trudem wymówił te słowa, odpowiedź na nie przyszła natychmiast:

— Sam przecież powiedziałeś, że biali dopuścili się nieprawości, a mimo to chcesz być bratem zdrajców i kłamców! Moje serce uradowało się, słysząc, że jesteś Old Firehandem, teraz widzę jednak, jak trudno jest zostać przyjacielem bladych twarzy!

Cóż miał mu na to odpowiedzieć? W jaki sposób mógł dowieść Indianinowi, że jego obowiązkiem jest poinformować zagrożonych o wszystkim.

— Chcecie zabijać blade twarze, bo tak nakazał wam Manitou? — zapytał.

— Tak.

— Więc dobrze! W takim razie ja też muszę być posłusznym mojemu Manitou, a on mówi, że pomsta należy do niego.

— Dlaczego więc ów Manitou już dawno nie pomścił swoich czerwonych dzieci? Chyba, że twój Manitou jest inny od mojego? Palący Ogień był w miastach bladych twarzy i słyszał mowy ich kapłanów. Czy Old Firehand zna ich słowa? Kto przelewa krew bliźniego, ten winien jest śmierci, powiada wasza księga. Dlatego umrzeć muszą blade twarze w forcie! Miłujcie się wzajemnie, mówi wasza księga, dlaczego więc zabito trzy razy po pięć i jeszcze trzech wojowników Tetongów, którzy nie uczynili nic złego? Bądźcie posłusznymi waszym przywódcom, mówi wasza księga. Jeśli czerwony mąż przybędzie do was i zabije kogoś, to również ponosi on śmierć, bo wasi wodzowie mówią, że takie jest ich prawo. Jeśli jednak przybywacie do nas i zabijacie dziesięć razy po dziesięć mężów spośród nas, to nie wolno nam was zabijać, ponieważ mówicie, że nasi wodzowie nie mają prawa wydawać wyroków. Czy czerwoni mężowie są parszywymi psami i kojotami? Zapewne istnieją blade twarze, które nie mają nas za kojotów, i ty do nich należysz. Wiem, że przyznasz mi rację, iż twoja wiarą nakazuje ci ostrzec blade twarze w forcie. Pójdź tam i uczyń to!

Podniósł się i na poły hardo, na poły ze smutkiem popatrzył w ogień.

Myśliwy powstał również i zapytał:

— Gdzie znajdują się wojownicy Tetongów?

— W górze rzeki.

— Jak wielka jest ich liczba?

— Dziesięć po dziesięć trzy razy wzięte, i jeszcze pięć razy dziesięć do tego.

W podobnej sytuacji Indianin nie odpowiedziałby z taką otwartością na oba pytania.

Old Firehand odrzekł:

— Nie powiadomię bladych twarzy, ty powinieneś to zrobić.

— Palący Ogień ma ostrzec swoich nieprzyjaciół? — zapytał zdumiony.

— Tak. Wsiądziesz do mojego canoe i popłyniesz ze mną do fortu. Tam zażądasz odszkodowania za swoich zabitych wojowników. Jeśli nie otrzymasz go, to ja spełniłem swoją powinność, a ty możesz zaatakować to miejsce, przy czym ja nie powiem ani słowa.

...

[ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pies-bambi.htw.pl
  • Odnośniki
    Często usiłujemy ukryć nasze uczucia przed tymi, którzy powinni je poznać.
    Metodologia - SPSS - Jakub Niewiarkowski - ćwiczenia 12 - Test, Metodologia - SPSS - Zastosowanie komputerów (osolek)
    Matematyka GIM KL 3. Podręcznik. Matematyka 2001 2013 Dubiecka Anna, Inne
    Matematyka Próbne arkusze maturalne Matematyka 20112012 Świda Elżbieta, Podręczniki, lektury
    Marcin Guś - Podręczny sprzęt ratowniczy lina, szkolenia, WOPR, ratownictwo wodne,
    MCTS Egzamin 70-652 Konfigurowanie wirtualizacji systemów Windows Server z płytą CD Ruest Nelson, Podręczniki, lektury
    McDonald Laura - Mylące podobieństwo, CZYTADEŁKA, 2012-11 paczka PDF ponad 350 tytułów (thx to tina7)
    Makowiecki Andrzej - Ja, CZYTADEŁKA, 2012-11 paczka PDF ponad 350 tytułów (thx to tina7)
    Mark R. Proctor Minimally Invasive Neurosurgery, Medycyna, Neurochirurgia - podręczniki
    Matematyka z plusem 1 Podręcznik Karpiński Marcin, Nauka
    Meksyk w XXI wieku - Karol Derwich, 68
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jakbynigdynic.opx.pl
  • Często usiłujemy ukryć nasze uczucia przed tymi, którzy powinni je poznać.

    Designed By Royalty-Free.Org