aaaaCzęsto usiłujemy ukryć nasze uczucia przed tymi, którzy powinni je poznać.aaaa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
IAN McDONALD
Chaga
(EVOLUTION’S SHORE)
Dla
Rachel Hellen Bankhead
Przedmowa
Wprawdzie akcja powieści rozgrywa się w tym samym miejscu, co akcja mego opowiadania z 1990 r. „W stronę Kilimandżaro”, a tło wydarzeń i wiele postaci oraz sytuacji ma z nim dużo wspólnego, to jednak „Chaga” nie jest jego kontynuacją, ale stanowi raczej rozszerzenie i udoskonalenie zawartych tam pomysłów. Czytelnicy mogą dostrzec sporo pozornych niekonsekwencji: są one zamierzone, a „W stronę Kilimandżaro” powinno się czytać jako roboczą wersję powieści.
Dziękuję firmie CEM Computers za uratowanie sporej części książki przed cybernetycznym niebytem. (Zawsze zapisuj kopie. Zawsze zapisuj kopie). Dziękuję również Trishy za jej nieocenioną pomoc we wczesnej fazie powstawania powieści, jak również we wszystkich sprawach.
Gobelin gwiazd
Światło prawie już zgasło. Wrzosowiska i słone bagna pokrywające Przylądek skąpały się w liliowej poświacie późnego lata. Na tle cumulusów zarysowały się wzgórza po przeciwnej stronie zatoki. Na maszcie telewizyjnym migotały światła naprowadzania.
Psy wyskoczyły w zapadającą ciemność. Wolne duchy. Pierwotne siły. Króliki rozbiegły się w stronę swych piaszczystych dziur pomiędzy korzeniami janowca. Horace był zbyt stary i artretyczny, aby zabijać. Biegł dla samej przyjemności biegu, póki jeszcze był do tego zdolny. Weterynarz zdiagnozował CMDR. Nieodwracalny proces. Osłonki mielinowe w dolnej partii jego kręgosłupa będą zanikać, aż tylne łapy ulegną paraliżowi. Nie będzie mógł chodzić. Będzie robił pod siebie. A potem już tylko bilet w jedną stronę na pokryty gumą stół. Dziewczyna miała nadzieję, że nie będzie musiała przy tym być.
Na razie niech biegną. Niech polują. Niech złapią, co potrafią - jeśli potrafią.
- Bieg, Horace! Bieg, Paddy! - krzyczała Gaby McAslan. Psy wystrzeliły jak podwójna błyskawica: większy biało-brązowy, mniejszy czarny. Kiedy trafiły na trop, zanurkowały w gęste zarośla janowca, z trzaskiem rozgarniając suche, zrudziałe gałęzie zeszłorocznych roślin.
Wzgórza Antrim rysowały się czernią na ciemnofioletowym niebie: Knockagh ze stojącym na szczycie obeliskiem, Carnmoney, Cave Hill, o którym mówiono, że z profilu przypomina Napoleona, chociaż Gaby nigdy nie zdołała się tego dopatrzyć, Divis, Black Mountain. Belfast stanowił półkulę bursztynowej poświaty w zagłębieniu zatoki: niechlujne, niezdrowe migotanie. Poniżej czarnych wzgórz szereg żółtobiałych świateł tulił się do linii brzegowej. Fort William. Greenisland. Carrickfergus ze swą wielką normańską twierdzą. Kilroot, Whitehead, a na samym końcu pulsujące rozbłyski latarni morskiej, znaczącej początek otwartego morza. Odpowiadały jej błyski towarzyszek na Lighthouse Island i w Donaghadee. Jest taka chwila, jedna chwila, mówił jej ojciec, kiedy wszystkie błyski stapiają się w jeden. Patrzyła na te światła przez całe życie i jeszcze nigdy nie udało jej się uchwycić tego momentu.
Niebo tego wieczora wydawało się ogromne i wysokie, naznaczone nielicznymi wczesnymi gwiazdami. Letni trójkąt: Altair, Deneb, Vega. Właśnie zachodził Arkturus, gwiazda przewodnia starożytnych żeglarzy arabskich. Gwiazda Sindbada. Corona Borealis, korona lata. Na jeden z tych delikatnych klejnotów składało się grono czterystu galaktyk. Ich światło podróżowało przez miliard lat, aby paść na Gaby McAslan, a następnie się od niej oddalało.
Znajomość ich imion i natury nie jest w stanie nic im odebrać. Pozostają gwiazdami: odległymi, podlegającymi prawom i procesom przekraczającym długość ludzkiego życia. W ich wysokim, starożytnym świetle można ujrzeć siebie. Nie jesteśmy koroną stworzenia pod opiekuńczą osłoną nieba. Jesteśmy otoczonymi ogniem dzikimi, jasnymi atomami osobowości.
Psy wypadły spomiędzy zarośli janowca bez łupu, dysząc i szczerząc zęby. Zagwizdała na nie. Ścieżka skręcała wzdłuż zrujnowanego kamiennego muru i bagnistego terenu. Żółty tatarak i potargane sitowie. Wężowe ślady rowerów górskich w pyle, a także wyraźniejszy ślad motocykli terenowych. Ojciec nie będzie zadowolony. Niech ludzie rozkoszują się Przylądkiem o własnych siłach: pieszo lub pedałując - takiego właśnie ducha starał się tchnąć w to miejsce. Bulgot silników motocykli i zgrzyt skrzyń biegów zabijał tę atmosferę.
Marky nigdy nie rozumiał tego miejsca. Nie potrafił odczuć, jak pachnie dzień ani co to znaczy być maleńkim jasnym punktem pod zatrważająco błyszczącymi gwiazdami. Pozostawiał za sobą ślady opon samochodowych lub motocyklowych, nigdy kół roweru albo stóp.
Wspięła się na niskie, pokryte porostami skały i stanęła na krawędzi lądu. Psy szalały, rozpryskując wodę w żwirowej zatoczce, udając, że pływają. Paddy, ten mały czarny, zataczał kółka z pękiem wodorostów w pysku, zapraszając Gaby do zabawy. Później. Wciągnęła powietrze. Sól morska, martwe szczątki wysychające na brzegu, napływający od strony lądu słodki zapach janowca i bagiennych mieczyków, ziemi, która przemoknięta w upale i świetle dnia łagodnie paruje o zmierzchu.
W dole, na brzegu morza, zbudowała krąg z kamieni i rozpaliła niewielki ogień. Uznawane to było na Przylądku za grzech główny, ale córka strażnika powinna mieć jakieś specjalne prawa. Usiadła na skale i karmiła płomienie wyrzuconym na brzeg drewnem. Wybielone gałęzie, kawałki starych pudeł na ryby, usmolone i nabite gwoździami fragmenty drewnianych kratownic i starych korkowych spławików. Drewno trzaskało i skrzypiało. Iskry wzbijały się wysoko w pachnące nocne powietrze.
- Nie, wolałabym nie, nie dziś wieczór, Marky - powiedziała przez telefon. Mały ekranik wideo wyostrzał mimikę jego twarzy. Gaby zawsze przychodzili wtedy na myśl aktorzy niemego kina. Gruby makijaż, przesadzona ekspresja. Miłość. Nienawiść. Strach. Odrzucenie. Uczucia Marky’ego odbijały się na jego twarzy w wideofonie, oto problem. - Muszę pomyśleć. Potrzebuję trochę czasu dla siebie, tylko dla siebie. Muszę oddalić się od wszystkiego, może wtedy zdołam spojrzeć za siebie i zobaczyć, czego naprawdę chcę. Rozumiesz?
Wiedziała, że zrozumiał z tego tylko tyle, że „nie” wypowiedziane w niedzielny wieczór oznaczało „nie” na zawsze. Odprowadził ją do schodków wiodących do samolotu.
Psy podbiegły do niej. Z posklejanej sierści na ich brzuchach kapała woda. Dyszały. Pragnęły, aby wyznaczyła im jakieś zadanie.
- Przepraszam. Za minutę, dobrze? Idźcie sobie i zabijcie coś same.
Na otwartym morzu czarne nurzyki muskały wodę, nawołując się wysokimi, płaczliwymi głosami.
W dniu, kiedy ogłoszono wyniki, nie dane było jej się wyspać. Najpierw ojciec, wróciwszy z porannego obchodu swego małego królestwa, przyszedł z herbatą, której pozwoliła ostygnąć. Potem zimne nosy psów pod ciepłą pierzyną i ciężkie łapy na żebrach. Następnie koty, walczące o miejsce na jej piersi. A na koniec Reb, ciągnąca za róg kołdry, z krzykiem:
- Chodź, chodź, musisz przyjść i zobaczyć!
Stara szkoła, kiedy już przestanie się być jej cząstką, staje się dziwnym miejscem. Klasy i korytarze wydają się mniejsze niż zapamiętane. Pracownicy zmienili się nieznacznie: nie są już władczymi personami, ale współocaleńcami. Nie miała ochoty otwierać cienkiej brązowej koperty na oczach najbliższych. W zaciszu rozklekotanego saaba ojca rozłożyła kartkę papieru. Oceny były dobre. Więcej niż wystarczająco dobre, żeby dostać się na kurs dziennikarstwa sieciowego. I było to chyba gorsze, niż gdyby się okazały nie dość dobre, ponieważ będzie teraz musiała wybierać między wyjazdem do Londynu a pozostaniem.
Hannah i Rebecca - każda odpowiednio do swojego temperamentu - uraczyły ją uściskami i wzruszeniem ramion. Ojciec odkorkował butelkę prawdziwego szampana, kupioną specjalnie na tę okazję. Jego wieloletnia przyjaciółka Sonya, która była dość rozważna, aby nie wprowadzać się do tego pełnego kobiet domu, przyszła na uroczysty obiad. Marky też przyszedł. Wszyscy byli przekonani, że Gaby pojedzie do Anglii. Wszyscy z wyjątkiem Marky’ego i samej Gaby.
Po jej ognisku pozostały tylko czerwone węgielki przysypane białym popiołem.
Marky. Miał pracę w banku, forda, pieniądze, kiedy wszyscy byli bankrutami. Miał dobre i drogie ciuchy, płyty, które jeszcze niedawno były na topie, i instrumenty, które wyglądały, jakby nie można było na nich grać. Zimą grywał w hokeja, latem uprawiał windsurfing. O każdej porze roku wymagał od swoich dziewczyn, aby stały obok i podziwiały go. Pewnego dnia będzie miał piękny dom, piękną żonę, piękne dzieci i życie tak martwe, jak ta pusta skorupka kraba leżąca szczypcami do góry na piaszczystej plaży.
Gaby wrzuciła martwego kraba do ognia. Chitynowy pancerz zaskrzypiał i zasyczał, nogi skręciły się i sczezły w ogniu.
Marky wyobrażał sobie, że bawiąc się trzy razy w tygodniu zapięciem jej stanika i wyrzucając kondom przez okno samochodu, zdoła powstrzymać ją przed wyjazdem do Londynu i dziennikarstwem sieciowym. Ależ z niego głupiec. Tym, co mogło ją tu zatrzymać, nigdy nie byłby mężczyzna. Wykorzystywała go jako pretekst. Naprawdę chodziło o to miejsce, ten Przylądek, który znała przez całe swoje życie, wraz z jego porami roku i pogodą. Chodziło o Wartownię na cyplu i jej grube ściany pilnujące lądu, morza oraz tych, którzy mieszkali w ich wnętrzu. O złote rozrzedzone światło jesiennych dni, srebrny szron na martwych, brązowych paprociach w styczniowe poranki, drżenie niewielkiego skrawka lądu pod uderzeniami sztormowych fal, kiedy wichry zdawały się napierać na dom niczym para ogromnych rąk, a dostawszy się do wnętrza przez szpary, szczeliny i przewody wentylacyjne, podrywały dywan do góry, jakby był ciężkim zielonym morzem. Chodziło o małe plaże na niewielkich wysepkach po stronie otwartego morza, znane wyłącznie tym, którzy wiosłowali po płytkich odpływowych lagunach. O coś, co było zakorzenione w tej ziemi. O lęk, że być może czerpała swe siły z fizycznej obecności miejsca, domu i ludzi, że oderwana od nich stanie się blada i przezroczysta, że już nie będzie człowiekiem.
- Istnieją dwa i tylko dwa absolutne źródła lęku - powiedział ojciec pewnej sztormowej nocy, kiedy wicher dął w okna. - Unicestwienie przez samotność i unicestwienie przez tłum. Tracimy swoją tożsamość, kiedy jesteśmy sami i nie ma nikogo, w kim moglibyśmy zobaczyć swoje odbicie, kto zapewniłby nas, że istniejemy, że jesteśmy coś warci. Tracimy je także w tłumie innych: anonimowi, zbici w masę, przytłoczeni bełkotem.
Gaby była na tyle dorosła, żeby pojąć, iż lęka się unicestwienia przez tłum. W samotności, w tym miejscu zawieszonym pomiędzy żywiołami, istniała. Odejść oznaczało przyłączyć się do tłumu. Na tym polegał jej problem.
- Dajcie mi znak - powiedziała. Owady zabrzęczały. Odgoniła je od twarzy i długich, prostych włosów o barwie mahoniu. Tyle gwiazd. Oko przyzwyczajone do ciemności może dostrzec w pogodną noc cztery tysiące gwiazd. Niebo przecięła konstelacja - samolot lecący wzdłuż wybrzeża w kierunku miejskiego lotniska.
To nie był znak.
Po drugiej stronie zatoki poruszyło się grono świateł. Nocny prom z oświetlonym pokładem.
To też nie był znak.
Saturn wraz ze swymi księżycami znajdował się wciąż poniżej linii horyzontu, za wzgórzami Szkocji. Oto, co najlepiej charakteryzuje Marky’ego. Istnieją gdzieś tajemnice, które porwałyby każdego, kto jeszcze umiałby się dziwić. Ale dla Marky’ego są one zbyt odległe i zbyt małe, aby dostrzec je gołym okiem, a zatem nieistotne. Ile razy mówiła mu, że jest pozbawiony duszy? Najbardziej interesowało go, czy Gaby pozwoli mu wsunąć rękę za swoje dżinsy. Czuła politowanie dla ludzi, których nigdy nie poruszały rzeczy większe od nich samych.
- Chodźcie, pieski. - Wychynęły z ciemności, pełne oczekiwania na coś, co w końcu się wydarzy. - Wracamy.
Przysypała popiół ogniska żółtym piaskiem i powędrowała do domu pod jaśniejącymi gwiazdami. Psy biegły zygzakiem przed nią, kierując się węchem.
W wychodzącym na zatokę saloniku zwinięta wygodnie na sofie Reb podglądała niedzielne wyniki sportowe w telewizji, pracując równocześnie nad gobelinem. Było to ogromne dzieło: długa na osiem stóp mapa zodiaku. W złoto-niebieskich fałdach Koziorożca i Barana mruczały koty. Reb pracowała nad tym już sześć miesięcy: jeśli utrzyma tempo jednego znaku na miesiąc, zajmie jej to następne sześć. Gaby podziwiała oddanie, z jakim jej najmłodsza siostra zabierała się do długiego, pracochłonnego zadania. Pod wieloma względami Rebecca była najlepsza z nich.
- Dwa zero - powiedziała Reb, nie podnosząc wzroku znad igły. - Przegrali.
- Cholera - odrzekła Gaby McAslan.
- Marky nagrał się na sekretarkę.
- O cholera. Idę zrobić kawę. Chcesz?
- Hannah jest w kuchni, zabawia się z jednym ze swoich małych chrześcijańskich przyjaciół.
- O niech to, cholera. Tato?
- Na górze, usiłuje wypatrzyć, co się dzieje na Saturnie.
- I co?
- Jacyś jajogłowi w wiadomościach wyjechali właśnie z nową teorią czegoś tam. Osobiście bardziej przejmuję się wynikiem dwa zero.
- Sezon ogórkowy.
- Gab...
Zatrzymała się z ręką na framudze drzwi, na której za pomocą metalowej linijki i cyrkla wydrapano na wieki ich zmieniający się wzrost.
- Zasługujesz na kogoś lepszego niż Marky. Olej go, zanim on zdąży olać ciebie.
Dziwne, mądre dziecko. Dzieliła je różnica czterech lat, a mimo to Reb była bliższa Gaby niż Hannah, średnia siostra, która większość życia spędzała na długim, samotnym poszukiwaniu przynależności. Zespół teatralny, siłownia, harcerze, koło przewodników, szkolne chóry, drużyny sportowe, a teraz duża liczba małych grup chrześcijańskich, które przeganiały ją od spotkania do spotkania. Solidna teologia, pomyślała Gaby. Jeśli pozostaliby za długo w jednym miejscu, mogłyby im zacząć przychodzić do głowy dziwne pomysły związane z seksem.
Co przywódcy tych grup mieliby do powiedzenia o tajemniczych wydarzeniach na Japecie? Zapewne coś na temat końca świata.
Wartownia była najlepszym domem, jaki można sobie wymarzyć na dorastanie. Miała odpowiednią ilość narożników, zakrętów i zakamarków zapewniających prywatność, a zarazem wystarczająco rozległy widok na morze, aby umożliwić otwarcie się, gdy już zaczynasz zamykać się w sobie. Wszystkie te zalety łączyły się w Pokoju Pogodowym. W wiosce istniała tradycja, w myśl której każde pokolenie mieszkańców powinno dodać coś trwałego do Wartowni. Poprzedni lokator wybudował nową jadalnię, która pachniała woskowanym drewnem boazerii, a widok z niej roztaczał się na trzy strony: na przystań, cypel i otwarte morze. Obecni mieszkańcy umieścili nadbudówkę dokładnie ponad jadalnią. Było to pomieszanie cieplarni z obserwatorium, gabinetem i wieżą czarodzieja. Szklane ściany zapewniały niezrównane widoki na wybrzeże po obu stronach zatoki. Sprawiało to wrażenie, że stoi się na mostku skalnego okrętu, podczas gdy fale rozbijają się o kamienny dziób. Jesienią sztormy opryskiwały pianą okna, a wiatr wył pod okapem i szarpał nadstawkami komina oraz anteną satelitarną, a wtedy stawałeś się Latającym Holendrem, pędzącym bez końca wraz ze swą załogą przeklętych wprost w oko wiecznego huraganu.
- Dwa zero, Gab.
- Wiem, Reb mi powiedziała.
Ojciec zagryzł zęby w udanym zmartwieniu i potrząsnął głową. Przynajmniej dziś wieczorem nie puszcza tych okropnych punkowych nagrań z lat siedemdziesiątych. „Złotych lat”, jak uparcie powtarzał. Każde pokolenie uważa lata, w których wchodziło w życie społeczne, za złote lata.
- Pomóż mi.
Przesunęli teleskop wraz z podstawą do otwartego okna. Był to dobry teleskop, najlepszy, jaki można było kupić za pieniądze, którymi dysponowali. Tak zawsze postępował ojciec: kupował rzeczy dobre, drogie, ale nigdy bez zastanowienia. Oto jedna z rodzicielskich mądrości, jakie przekazał córkom. Pozostawało wciąż nie rozwiązaną domową tajemnicą, jakim sposobem miał zawsze znacznie więcej pieniędzy, niż mogły mu zapewnić wszystkie jego drobne zajęcia: trochę stróżowania, trochę pisania, trochę wynajmowania łodzi.
- Marky zostawił wiadomość.
Gaby miała nadzieję, że nawet w ciemnym pokoju ojciec zdoła dostrzec, jak się krzywi. Jedyne światło emitowały monitory.
- Jak wyglądał?
- Jak Rudolf Valentino w roli Skrzywdzonej Niewinności. O, mogłabyś to przycisnąć?
Niższy ekran wyświetlił koordynaty siedemnastego księżyca Saturna. Górny pokazywał zdjęcie tego, co pozostało z jasnej strony Japeta.
- To z Hubble’a?
Ojciec skinął głową.
- Muszą cię kosztować kilka pensów.
- Dają za darmo. Niby tracą, ale zyskują nowych subskrybentów dla Astronomy Net. W końcu nie codziennie księżyc staje się czarny.
Gaby poruszyła myszą. Ekran zamrugał do niej. Teleskop przesunął się na komputerowo sterowanym statywie. Ojciec pochylił się nad okularem.
- Doskonale.
- Lepiej zadowoliłbyś się zdjęciami z Hubble’a. Tutaj będziesz miał tylko białą kropkę, która zniknie, kiedy rozdzielczość zrobi się za mała.
- Czasami zastanawiam się ze wstydem, jak mogłem wyhodować tak nieromantyczne stworzenie jak ty, Gabrielo McAslan. Jeśli dzisiaj nastąpi całkowite zaczernienie, chciałbym je obejrzeć swoim własnym, gołym i zaczerwienionym okiem.
- A zdecydowali się już, czy to Wewnętrzne Wulkany, czy Czarny Śnieg?
- Obstawiają Czarny Śnieg, ale ja tak nie uważam. Skąd miałby się całkiem znienacka wziąć ten kosmiczny śnieg? Jakim sposobem umknąłby oku satelity? I dlaczego zbiera się jednocześnie ze wszystkich stron? Jeśli poczytałabyś sobie biuletyny informacyjne, znalazłabyś teorie od ponownego rozwoju Obcych po Pana Boga z garnkiem czarnej kosmicznej farby. Wszystko to będzie absolutnie pewne, gdy w 2008 dotrze tam sonda NASA.
Gaby spojrzała przez teleskop. Miała nadzieję, że ojciec nie wyczuje zapachu dymu w jej włosach. Na wszelki wypadek zmieniła podkoszulek. Na ten z masturbującą się zakonnicą. Jej ulubiony, chociaż ojciec nie pochwalał noszenia go na oczach młodszych, łatwo ulegających emocjom sióstr. Wyregulowała okular. W wieku osiemnastu lat lepiej znała Układ Słoneczny niż stolicę prowincji, w której mieszkała. W Układzie Słonecznym nie da się wylądować w niewłaściwej dzielnicy z powodu mylnej nazwy. Nikt nie wypisuje „Iochaid Ar La” na zboczu Mons Olympus ani nie maluje krawędzi księżycowych kraterów na czerwono-biało-niebiesko.
Zagadka Japeta z jego półkulami - ciemną i jasną - fascynowała pokolenia astronomów, pisarzy s.f. i miłośników tajemnic. Misje „Voyagera” uczyniły sprawę jeszcze bardziej tajemniczą. Teleskop Hubble’a zerknął w stronę Saturna i dodał do atlasów Układu Słonecznego kilka zdjęć jasnej strony, ale nic nie dodał do debaty Casini Regio. Nowa generacja wielkich teleskopów orbitalnych przeniosła zainteresowania z astronomii planetarnej na wspaniałości związane z narodzinami i śmiercią gwiazd w błyszczących obłokach gazu dalekich galaktyk. Podobnie uczynili zawodowi oglądacze gwiazd. Niebieskie podwórko pozostawiono amatorom. I właśnie włoski listonosz, a w wolnym czasie obserwator planet, zauważył, że jasna strona Japeta jakby się skurczyła, odkąd ostatni raz na nią patrzył. Wprowadził swoje spostrzeżenia do Astronomy Net. Leżały tam prawie przez miesiąc, zbierając jedynie komputerowy kurz, a następnie, kiedy stały się przedmiotem plotek, zostały wyśmiane przez profesjonalistów, aż wreszcie któryś z nich odważył się spojrzeć przez zaopatrzony w zwierciadło sferyczne teleskop na Mauna Kea w stronę systemu Saturna.
W czasie gdy profesjonaliści kłócili się i wykręcali od odpowiedzi, poczerniało sześćdziesiąt procent powierzchni Japeta. Tego już nie można było lekceważyć. Zawieszono programy, od nowa ułożono terminarze, znaleziono fundusze. Hubble’a i jego braci na powrót skierowano ku Saturnowi. To, co zobaczono, opisano na pierwszych stronach wszystkich biuletynów informacyjnych. Nie chodziło nawet o to, że Japet stawał się czarny, ale o to, w jaki sposób to przebiegało. Ciemność zacieśniała się dokładnie ze wszystkich stron: kółko jasnego, białego lodu kurczyło się niczym coraz bardziej skupiany promień światła.
Dziesięć dni później pozostała już tylko biała plama o średnicy pięćdziesięciu mil, otoczona ze wszystkich stron ciemnością. Ktoś obliczył, że czerń pokrywała Japeta z prędkością dziesięciu mil na godzinę.
Górny monitor pokazywał istotę katastrofy. Na ciemnym dysku NASA umieściła siatkę topograficzną. Utwory geologiczne na powierzchni Japeta zostały nazwane imionami zaczerpniętymi z „Pieśni o Rolandzie”. Sam Roland był jednym z pierwszych, którzy padli; jego serdeczny druh Olivier i potężny cesarz Karol Wielki nie wytrwali dużo dłużej. Upadło pole bitwy Roncevaux i tylko Hamon stał przeciwko zacieśniającej się ciemności. Niedługo i on padnie i nie będzie już więcej bohaterów.
- Co to może być? - szepnęła Gaby. Przez pokój przemknęło światło z Copeland Islands. Pomyślała o Markym, który tkwił gdzieś tam w ciemności w swoim samochodzie, ze swymi kumplami, hamburgerami i drogim sprzętem muzycznym grającym tanią muzykę. Nieszczęsny człowiek, który nie lęka się ani trochę niebiańskich potęg. Można się przed nimi schować, udawać, że nie istnieją, i ograniczyć swoje życie własną niewiedzą, można też wyjść ze swego solidnego, bezpiecznego domu w noc i wywołać je, nadając im być może w ten sposób sens dla siebie samego i całego świata.
Ojciec zastąpił Gaby przy teleskopie.
- Trzydzieści mil do pełnego zaciemnienia - powiedział, majstrując przy okularze.
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plpies-bambi.htw.pl