aaaaCzęsto usiłujemy ukryć nasze uczucia przed tymi, którzy powinni je poznać.aaaa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Maria Konopnicka - Miłosierdzie gminy - treść noweli
Dziewiąta dochodzi na zegarze gminy. Przez lekką mgłę poranną przebijają ciemniejsze, lazurowe gołębie, zapowiadając cudowną i cichą pogodę.Przed kancelarią snują się, gromadki, oczekując przybycia pana radcy Storcha, którego szary filcowy kapelusz i laskę ze srebrną gałką widać przed bliską kawiarnią Gehra, u stolika pana sędziego. pokoju, czytającego tu przy cienkiej kawie swój poranny, dziennik. Pan radca może przybyć lada chwila; tak przynajmniej sądzi woźny, stojący w półurzędowej postawie na ganku kancelarii i odpowiadający na pozdrowienia przechodniów przytknięciem dwu palców do granatowej ż białą wypustką czapki:
Tymczasem ludzie przed kancelarię przychodzą, pozdrawiają się wzajem i stają gawędząc niedbale. Niektórzy idą wprost do kancelarii, inni przysiadają na kamiennych, połączonych luĽnym łańcuchem słupkach, które niewielki, żwirem wysypany plac przed gmachem od ulicy dzielą; jeszcze inni zadarłszy głowy przypatrują się samemu gmachowi. Jest nowy. Stanął wszakże na miejscu dawno zadrzewionym, z którego mu pozostawiono dwa szeroko rozrosłe o łupiącej się delikatnej korze platyny, których żywą zieleń jesienne słońce złocić już nieco zaczęło.
Sam gmach prosty, szary, kwadratowy niemal, ma na płaskim dachu niską, żelazną balustradę o złoconych gałkach, a na fasadzie cztery pilastry i pamiątkową tablicę z napisem. Napis ten; błyszczący wesoło złoceniem swych liter, przyciąga oczy ludzkie. Każdy prawie z przybyłych podnosi głowę i odczytuje go z powagą. Alboż nie ma prawa? Wszak każdy na wzniesienie kancelarii dał swoje trzy grosze, a dom jest wspólną własnością i wspólnym dziełem gminy. Nie mniej przyciąga oczy zegar, umieszczony w samym ostrzu trójkąta opierającego się podstawą o płaskie kapitele pilastrów, tylko że wskazówki jego zdają się dziś wolniej jakoś poruszać po okrągłej i błyszczącej tarczy Tak przynajmniej mniema właściciel bliskiej piwiarni, który co chwila dobywa swoją wielką srebrną cebulę konfrontując ją z zegarem gminy! Miły Boże; po co się człowiek ma śpieszyć. Czas i tak leci. Już tylko parę minut brakuje do dziewiątej; gromadki zaczynają się ściągać przed sam ganek kancelarii, śmiejąc się i rozmawiając głośno. Nie ma w tym zebraniu nic uroczystego: jak kto przy robocie stał, tak przyszedł. Zwyczajnie, za interesem.
Codzienne "joppy" szarzeją się na grzbietach; rzeźnik Wallauer przyszedł w różowym dymkowym kaftanie, Jan Blanc, rymarz z Hösehli, w zielonym kitajkowym fartuchu, spiętymi na mosiężną haftkę z łańcuszkiem; wielu mimo rannego chłodu stawiło się na zebranie w kamizelkach tylko; wdowa Knaus, jak szła z targu, tak wstąpiła z koszykiem ogrodowizny i z nową szczotką pod pachą. A cóż? Wszak tu wszyscy swoi:
Nareszcie na kwadratowej wieżycy Nowego Münsteru zaczynają bić kwadranse, a jednocześnie daje się słyszeć radosne szczekanie wyżła biegnącego u nóg pana radcy. Wyprzedza go, wraca, znowu go wyprzedza, znów w paru susach wraca, aż weszli razem w wybornych humorach w otwarte drzwi kancelarii. Zaraz za nimi zaczynają wchodzić czekające przed gmachem gromadki.
Wchodzą i w sieniach już dzielą się na dwie partie: ciekawych i interesowanych. Interesowani przepychają się zbitym szeregiem do żółtych drewnianych balasków, dzielących salę na część urzędową i nieurzędową, ciekawi idą wolniej i obsiadają ławki biegnące dokoła pod ścianą.
Nie jest to rozdział stanowczy
To z jednej, to z drugiej strony co i raz miano sobie coś do powiedzenia; czasem też który z ciekawych úczuwa się nagle interesowanym i u balasków miejsca sobie szukał. Człowiek może się namyśleć i w ostatniej chwili.
Ineresowanych jest mniej; ci mają ważniejsze stanowisko w sali. Jest tu powroźnik Sprüngli, który się niedawno z wdową ożenił i warsztat chciał rozwinąć; jest Kägi Tobiasz, właściciel piwiarni "Pod Zieloną Różą"; jest piekarz Lorche; jest oberżysta z Mainau; jest Dödöli, właściciel winnic; jest Wetlinger Ürban, słodownik; jest Tödi Mayer, ślusarz; jest kotlarz Kissling; jest ogrodnik Dörfli, jest stolarz Leu Peter i kilku innych jeszcze.
Każdy z nich potrzebuje posługi to w warsztacie, to w domu; to w roli. Każdy też woli, że mu to taniej przyjdzie, niż gdyby parobka zgodził. Porozpierali się u balasków i gwarzą z cicha. Wdowa Knaus także się między nimi rozparła. Od czasu jak się syn ożenił, na imię boskie nie ma się kim w domu pchnąć. Jest przy tym miłosiernego serca i chętnie by biedotę jaką wzięła, żeby tylko posługę z tego niezgorszą mieć można. No i żeby dopłata nie bardzo marną była. Nie może przecie niedołęgi darmo do domu brać. Gmina zresztą ma fundusze na to, żeby za biedaków, co już robić nie mogą, płaciła.Żebrać przecież nie pójdą, nie wolno. Czy tylko będzie w czym wybrać? Pod jesień słabnie to jak muchy. Wolałby babę. Phi! Weźmie
dziada, jak baby nie będzie. Aby od biedy, aby od biedy! A czy to mało tej hołoty w gminie? Tygodnia nie ma, żeby do kancelarii nie ciągła jaka mizerota, której się zdaje, że już nie poradzi robocie. Nieprawda! Takiego dobrze docisnąć, to i za młodego obstanie od nagłego razu. A i to błogie, co tam gmina doda. Nie raz, nie dwa jeszcze taki swego nie przeje, a już go śmierć ściśnie. Hoppingerom się trzydzieści, franków po starej Reguli zostało, co ją na wiosnę z kancelarii wzięli. A Egli? Egli więcej niż w parobka w Alojza orał, a jeszcze połowy zapomogi nie wydał, kiedy stary zipnął Pan Bóg miłosierny niczyjej krzywdy nie chce!
Miłosierdzie gminy – streszczenie
Zegar gminy lada moment pokaże godzinę dziewiątą. Gromadka ludzi czeka przed kancelarią na przybycie radcy Storcha. Widzą już jego filcowy kapelusz i laskę ze srebrną gałką. Obserwują, jak rozmawia z sędzią przy kawiarni Gehra. Ludzie, wciąż czekając, nawiązują rozmowy, pozdrawiają się wzajemnie. Jedni wchodzą wprost do kancelarii, inni siadają na słupkach przed nowym budynkiem i podziwiają go. Jest to szary, prosty, niemal kwadratowy gmach ma na płaskim dachu niską, żelazną balustradę o złoconych gałkach, a na fasadzie cztery pilastry i pamiątkową tablicę z napisem. Napis ten; błyszczący wesoło złoceniem swych liter, przyciąga oczy ludzkie. Każdy prawie z przybyłych podnosi głowę i odczytuje go z powagą . Każdy z mieszkańców jest dumny z kancelarii, ponieważ ofiarował jakąś sumę na jej budowę, a dom stanowi wspólną własność mieszkańców i gminy. Uwagę przyciąga też zegar.
Nikt się zbytnio nie śpieszy. Każdy czuje się tu dobrze, dlatego przyszedł w stroju, w jakim pracuje: rzeźnik Wallauer przyszedł w różowym dymkowym kaftanie, Jan Blanc, rymarz z Hösehli, w zielonym kitajkowym fartuchu, spiętymi na mosiężną haftkę z łańcuszkiem; wielu mimo rannego chłodu stawiło się na zebranie w kamizelkach tylko; wdowa Knaus, jak szła z targu, tak wstąpiła z koszykiem ogrodowizny i z nową szczotką pod pachą. A cóż? Wszak tu wszyscy swoi. Gdy zegar wieży Nowego Münsteru wybija trzy kwadranse, pojawia się radca razem ze swoim psem, seterem. Za radcą do kancelarii wchodzą czekające gromadki ludzi.
Od początku dzielą się na dwie grupy: zainteresowanych – tłoczących się przy żółtych drewnianych balaskach oddzielających część urzędową od nieurzędowej oraz ciekawych, którzy zajmują miejsce na ławkach rozmieszczonych dookoła sali. Taki podział nie jest jednak ostateczny, każdy może się namyślić i zabrać głos. Ważniejsi zawsze są „zainteresowani”, choć zazwyczaj jest ich mniej.
Obecni są: powroźnik Sprüngli, który się niedawno z wdową ożenił i warsztat chciał rozwinąć; jest Kägi Tobiasz, właściciel piwiarni "Pod Zieloną Różą"; jest piekarz Lorche; jest oberżysta z Mainau; jest Dödöli, właściciel winnic; jest Wetlinger Ürban, słodownik; jest Tödi Mayer, ślusarz; jest kotlarz Kissling; jest ogrodnik Dörfli, jest stolarz Leu Peter i kilku innych jeszcze . Każdy z nich potrzebuje pomocy przy codziennej pracy i każdy ma świadomość, że tu mogą zdobyć najtańszą siłę roboczą. Do owej grupy dołączyła jeszcze wdowa Knaus. Od czasu, gdy jej syn się ożenił potrzebuje pomocy; chętnie „z dobrego serca” wzięłaby do siebie jakiegoś biedaka, ale przecież „niedołęgi” za darmo w domu trzymać nie będzie, a zresztą nie na darmo gmina ma fundusze przeznaczone na pomoc ubogim.
Brakuje oczekiwanego przez wszystkich Probsta. W końcu radca – młody jeszcze, okazały szatyn z niewielką łysiną, mięsistą twarzą, rudawym wąsem, otwartym, jasnym spojrzeniem –jest gotowy do rozpoczęcia posiedzenia sekcji dobroczynności. Rozpoczyna licytację płomiennym przemówieniem, wychwalającym opiekuńczość ustaw gminy wynikającą z niezwykłego miłosierdzia jej mieszkańców. Jest to powód do chluby, bowiem często niesprawiedliwe, krzywdzące prawo w tej właśnie gminie zostało zastąpione przez miłosierdzie, które wyraża się w przygarnianiu nędzarzy, opuszczonych i dawaniu im szansy na lepsze życie
Radca kończy swoje przemówienie słowami: - Tak jest, moi panowie! piękne nasze ustawy wygnały z ziemi naszej żebraninę, a wprowadziły do niej miłosierdzie. Nie ma już opuszczonych! Nie ma już nędzarzy! Gmina jest ich matką, gmina jest ich żywicielką. Oto jest starzec niezdolny do pracy. Kto z panów chce go wziąć do siebie? Niejedną posługę mieć można jeszcze z niego. Gmina nie wymaga, by jej członkowie czynili to darmo. Gmina gotową jest, podług ustaw swoich, przyczynić się do utrzymania tego starca . Potem nakazuje woźnemu wprowadzić kandydata, przebywającego do tej pory w małym, ciasnym pomieszczeniu służącym niegdyś za kozę. Zebranym ukazuje się postać dobrze znanego, starego tragarza Kuntza Wunderli. Pojawienie się mężczyzny wywołuje falę niezadowolenia, ponieważ jego kiepski wygląd zdaje się sugerować, że z tego człowieka nie będzie już pożytku. Kuntz jest niesamowicie wychudły, z trzęsącą się głową, zgiętymi ku przodowi kolanami, grzbietem zgiętym w pół, drżącymi, zgrabiałymi rękami kurczowo trzymającymi się uchwytów, by nogom pomóc stawiać kroki.
Kandydat jest bardzo wzruszony. Ponieważ nie wie, kto zostanie jego panem chce zachęcić wszystkich do licytacji. Chociaż jego oczy są stroskane, próbuje im nadać filuterny wygląd; chce pokazać, że jeszcze do czegoś się nadaje, nie stracił wszystkich sił, nie będzie darmo jadł chleba. Mimo tych wysiłków głowa trzęsie mu się coraz mocniej, ręce szukają podpory, a oczy zachodzą łzami; ale na twarzy wciąż pozostaje uśmiech. Zaczyna przekonywać do siebie przypatrujących mu się ludzi. Rzeczywiście wygląda nienajgorzej z ogoloną twarzą (dzięki brzytwie woźnego), w pożyczonym od woźnego kubraku i niebieskiej chustce. Co prawda będzie musiał oddać te przedmioty zaraz po licytacji, ale przecież gminie zależy na tym, aby kandydat zrobił jak najlepsze wrażenie, w przeciwnym razie mógłby nie znaleźć się „amator” na przyjęcie pod swój dach kogoś takiego.
Zaczyna się dyskusja. Kissling zwraca uwagę, że stary ledwo się trzyma. Tödi Mayer pyta Kuntza ile ma lat. Wunderli odpowiada szybko, że ma siedemdziesiąt cztery, dobrze wiedząc, że skończył już osiemdziesiąt dwa. Oberżysta nakazuje pokazać mu zęby, co wywołuje śmiech publiczności – te akurat ma zdrowe. Następnie każą mu machać pięścią; podczas tego ruchu słychać trzask stawów. W końcu, zwracając uwagę, że największym jego problemem są chore nogi polecają mu maszerować; wszystkich bawi ogromny wysiłek staruszka. Pomimo usilnych prób, nogi odmawiają posłuszeństwa, co wywołuje jeszcze większe salwy śmiechu wśród zgromadzonych; nawet siedzący w ławkach podeszli do balasek i śmieją się do rozpuku. Kuntz stara się bardzo, patrzy przed siebie i nagle w końcu sali dostrzega twarz syna, patrzy na swe dziecko jak urzeczony. To niespodziewane spotkanie zawstydza go jeszcze bardziej. Nie chce, by syn brał udział w licytacji. Zaczyna się trząść niczym liść na wietrze. Dobrze, że woźny pcha go i podtrzymuje jednocześnie. W końcu Wunderli zbiera się w sobie i staje na poprzednim miejscu; tu wygląda najbardziej korzystnie. Myśli Kuntza krążą wokół syna – przeraża go trochę zła synowa, ale umarłby wśród swoich i codziennie widziałby wnuki… W tej samej chwili zebrani dyskutują o jego wartości.
Radca wyczekuje na dobry moment i zaczyna licytację. Zachwala, że staruszek posłuży przy lżejszych pracach. Pierwszy zgłasza się powroźnik Sprüngli, żądając dopłaty dwustu franków. Jednak to zbyt wygórowane żądanie. Znów wywiązuje się krótka dyskusja na temat wad i zalet kandydata. W trakcie rozmowy oberżysta przywołuje nazwisko Probsta. Jest on znany w gminie z okrutnego traktowania pracowników. Kissling i Lorche zaczynają rozmawiać o Hänzlim- człowieku, którego Probst „wygrał” na licytacji.
Starzec powiesił się po kilku miesiącach pracy - prawdopodobnie z powodu upokorzeń, jakich doznał w domu gospodarza. Zebranie toczy się dalej. Po dłuższym namyśle sumę stu osiemdziesięciu pięciu franków proponuje piekarz Lorche, ale stawia warunek, że przynajmniej przez najbliższą zimę staruszek ma chodzić w swoim ubraniu. Propozycja ta przeraziła Kuntza, który posiada jedynie łataną, płócienną bluzę. Cenę przebija o pięć franków właściciel winnicy, podtrzymując warunek poprzednika. O następne pięć obniża Mayer pilnie potrzebujący parobka. Wtem z kąta pada suma stu sześćdziesięciu franków. Taka stawka wywołuje zdziwienie i zaciekawienie obecnych. Zebrani na licytacji zastanawiają się, kto ją zaproponował. Okazuje się, że do pierwszego rzędu przeciska się syn kandydata wraz z wnuczkiem starego. W Wunderlim strach miesza się z nadzieją. Wszyscy rozumieją zachowanie syna – za darmo nie stać go na utrzymanie ojca, ale z pomocą gminy z pewnością będzie mu łatwiej.
Po dłuższej chwili ciszy radca zaczyna kończyć licytację, gdy sumę zaproponowana przez syna przebija Mayer. Syn powoli cofa się z pierwszego rzędu, ale wnuczek spostrzega Kuntza i woła go. Syn zniża swoje żądanie do stu pięćdziesięciu franków. Ale Mayer nie ustępuje, proponując cenę niższą o kolejną piątkę. Usłyszawszy to, syn rezygnuje. Zasmucony jest i stary i – co dziwne – Mayer. Próbując jeszcze jakoś się wybronić pyta, czy jopa też należy do staruszka. Ten nie słyszy, o co go pytają, wpatrzony jest w oddalających się syna i wnuczka. Zaciska z całej siły powieki, coś mu żre oczy; słonego coś, gorzkiego.... W końcu usłyszał. Pokazuje wzrokiem na kąt, w którym stoi woźny. Oburzenie udziela się wszystkim. Każą mu ściągać kubrak. Czynność ta przerasta staruszka, potrzebuje pomocy woźnego, który wyzywa go ze złością. Kuntz niezdarnie próbuje rozwiązać chustkę. Fakt, iż nie należy ona do mężczyzny jeszcze bardziej rozsierdza Mayera.
Wunderli stoi przed gminą zawstydzony, zgnębiony, odarty z uroku. Szyja jego wydaje się tak cienka, że znów wzbudza powszechny śmiech. - Ecce homo! - odzywa się kotlarz Kissling, który ma brata dozorcę w kantonalnej bibliotece i darmo czytuje książki.Szeroki wybuch śmiechu przyjmuje to porównanie. Większość mniema, iż jest to przymówka do szczytu wznoszącego się poza Mythenami, Dużym i Małym, który się "Esse liomo" zowie, w przeciwieństwie do sękatego Pilatusa; w zgromadzeniu są tacy, którzy górę tę widzieli z bliska: Stary nie ma wprawdzie żadnego podobieństwa do jakiegokolwiek szczytu, ale jest to tym śmieszniejsze! W końcu Mayer cofa słowo, nie zważając na protest radcy argumentuje, że woźny nie przybił jeszcze, więc transakcja nie uprawomocniła się.
Urzędnik próbował udobruchać Mayera, ale w tej chwili tryumfalnie wszedł oczekiwany przez wszystkich Probst. Spóźnienie tłumaczy tym, że zachorował jego parobek, w związku z czym sam musiał rozwieźć mleko. Zza okna odzywa się pies zaprzężony do wózka pełnego blaszanek z mlekiem. Probst budzi uznanie zgromadzonych. Obejrzawszy kandydata podaje swoją cenę: sto dwadzieścia pięć franków. Zapada cisza. Radca jest zachwycony, upewniwszy się, że nikt nie przebije tej ceny sprzedaje Kuntza Probstowi.
Chwilę później Wunderli stoi obok psa u dyszla mleczarskiego wózka, trzęsąc głową i drżącymi rękami próbując przełożyć przez siebie parcianą szleję.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plpies-bambi.htw.pl