aaaaCzęsto usiłujemy ukryć nasze uczucia przed tymi, którzy powinni je poznać.aaaa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Karol May
Karawana niewolników
Tom
Całość w tomach
Polski Związek Niewidomych
Zakład Wydawnictw i Nagrań
Warszawa 1991
Tłoczono pismem punktowym
dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9.
Przedruk z wydawnictwa "Foox",
Warszawa 1990
Pisał J. Podstawka
Korekty dokonały
B. Krajewska
i D. Jagiełło
Rozdział I
Ojciec czworga oczu
- Rai es sala - zawołał nabożny
szech el dżemali, dowódca
karawany. - Do modlitwy!
Nadszedł el asr, czas zgięcia
kolan w trzy godziny po
południu!
Wszyscy zeszli się, padli na
przepaloną słońcem ziemię i z
braku wody, potrzebnej do
przepisanego obmycia zaczęli
piaskiem lekko pocierać sobie
ręce, a potem policzki. Podczas
tej czynności odmawiali głośno
słowa Fathy, pierwszej sury
Koranu:
- W imię wszechmiłościwego
Boga! Chwała i dzięki Panu
świata, wszechmiłosiernemu,
który panować będzie w dzień
sądu. Tobie chcemy służyć i
ciebie błagać, abyś nas wiódł
drogą prawą, drogą tych, którzy
cieszą się twoją łaską, a nie
drogą tych, na których się
gniewasz i nie drogą błądzących!
Rozmodleni klęczeli w kibbli,
to znaczy z twarzą zwróconą na
wschód, czyli w stronę Mekki.
Wśród ukłonów obmywali się dalej
piaskiem, aż szech powstał z
swego miejsca i dał znak, że
święta czynność skończona. Prawo
pozwala podróżnemu na bezwodnej
pustyni symbolicznie, za pomocą
piasku, dokonywać ablucji,
należących do codziennych
modłów. To ułatwienie nie
sprzeciwia się wcale
zapatrywaniom syna pustyni.
Nazywa on ją bahr bala moije
lakin milian nukat er raml,
morzem bez wody, ale pełnym
kropel piasku. Porównuje więc
piasek pozornie nieskończonego
pustkowia z wodami morza, równie
nieskończonymi.
Niewielka karawana nie
znajdowała się co prawda na
bezmiernej Saharze, ani na
Hammadzie, podobnej do morza,
dzięki falistym piaszczystym
wzgórzom, ale w każdym razie na
pustyni, której końca oko na
próżno wypatrywało. Piasek,
piasek i nic, tylko piasek! Ani
jedno drzewo, ani jeden krzak,
ani nawet źdźbło trawy nie
przerywało tej jednostajności. W
dodatku słońce świeciło z nieba
jak ogień i tylko za poszarpaną
i chropowatą grupą skał,
wznoszącą się w górę z
piaszczystej równiny i podobną
do ruin zamczyska znajdowało się
odrobinę cienia.
Tam od przedpołudnia
spoczywała karawana, aby w
najgorętszej porze dnia dać
wypocząć wielbłądom. Czas asru
minął, chciano więc wyruszyć
dalej. Muzułmanin, a szczególnie
syn pustyni wybiera się w podróż
zawsze w godzinie asru i tylko z
wielkiej konieczności robi w tym
wyjątek. Jeśli podróż potem nie
wypadnie pomyślnie, jak się tego
spodziewał, przypisuje
oczywiście winę temu, że nie
rozpoczął podróży o szczęśliwej
godzinie.
Karawana była mała, bo
składała się tylko z sześciu
osób, tyluż wielbłądów
wierzchowych i pięciu jucznych.
Pięciu ludzi było Arabami Homr,
którzy uchodzą za bardzo
nabożnych muzułmanów. Że
zasługują na tę sławę, okazało
się teraz po modlitwie. Kiedy
bowiem tych pięciu wstało i
udało się do zwierząt szech
mruknął z cicha do nich:
- Allah jenahrl el kelb, el
nuzrani, niech Bóg zniszczy tego
psa, chrześcijanina!
Spojrzał przy tym wrogo na
szóstego podróżnego, który
siedział tuż pod skałą, zajęty
zdejmowaniem skóry z małego
ptaka.
Człowiek ten nie miał ostro
wykrojonych rysów i gorących
oczu Arabów, ani też ich
wysmukłej postaci. Kiedy
zauważył, że zamierzają
wyruszyć, wstał i wtedy ukazała
się wyraźnie jego wysoka postać
o szerokich plecach. Włosy miał
jasne i taki sam zarost okalał
mu całą twarz. Oczy jego były
niebieskie, a rysy twarzy tak
miękkie, jak się to u mężczyzn
semitów prawie nie zdarza.
Ubrany był tak samo, jak jego
arabscy towarzysze, to jest w
jasny burnus z kapturem,
nasuniętym na głowę. Kiedy
jednak dosiadł wielbłąda i
burnus mu się rozchylił okazało
się jeszcze, że miał na sobie
wysokie buty z cholewami, co w
tych stronach było rzadkim
zjawiskiem. Zza jego pasa
wyglądały głownie dwu rewolwerów
i noża, u siodła zaś wisiały
dwie strzelby, jedna lżejsza do
polowania na ptaki, a druga
cięższa na większego zwierza. Na
oczach miał szkła ochronne.
- Czy pojedziemy teraz dalej?
- zapytał szecha el dżemali w
dialekcie Kahiry (Kairu).
- Jeśli sobie Abu l' arba ijun
tego życzy - odpowiedział Arab.
Słowa jego były uprzejme, lecz
na próżno starał się nadać
twarzy przyjazny wyraz. Abu l'
arba ijun znaczy "ojciec czworga
oczu". Arab lubi innym,
zwłaszcza obcym, których imienia
nie może wymówić, nadawać
określenia, odnoszące się do
czegoś uderzającego w nich, lub
do rzucającej się w oczy jakiejś
ich właściwości. Tu zawdzięczał
podróżny swoją szczególną nazwę
okularom.
Nazwy takie zaczynają się
zwykle od abu, ben, ibn, omm
albo bent, czyli od wyrazów,
znaczących: ojciec, syn, wnuk,
matka albo córka. Słyszy się
więc takie nazwy, jak: ojciec
szabli = mąż waleczny; syn rozumu
= mądry młodzieniec; matka
kuskussu = kobieta, umiejąca
dobrze przyrządzać tę potrawę;
córka rozmowy = gadatliwa
dziewczyna. Nie tylko na
wschodzie panuje taki zwyczaj. W
Stanach Zjednoczonych np.
powtarza się słowo Old. Old
Firehand, Old Shatterhand, Old
Coon, to znane nazwiska słynnych
myśliwych preriowych.
- Kiedy dojedziemy do Bahr el
Abiad (Zachodnie, główne ramię
Nilu)? - zapytał obcy podróżny.
- Jutro, jeszcze przed
wieczorem.
- A do Faszody?
- O tym samym czasie. Jeśli
bowiem Allah zechce, dotrzemy do
rzeki właśnie w tym miejscu,
gdzie to miasto leży.
- To dobrze! Nie znam
dokładnie tych stron. Spodziewam
się, że wy znacie je lepiej i
nie zabłądzicie!
- Beni Homr nigdy nie błądzą.
Znają całą przestrzeń między
Dżesirah (Wyspą), Sennar i
krajem Wadai. Niech "ojciec
czworga oczu" będzie spokojny!
Powiedział te słowa pewnym
tonem i rzucił na towarzyszy
szydercze spojrzenie, które
obcemu wydałoby się podejrzanym,
gdyby je zauważył. Mówiło bowiem
najwyraźniej, że podróżny nie
dojedzie ani do Nilu, ani do
Faszody.
- A gdzie dziś przenocujemy? -
pytał dalej obcy.
- Nad Bir Aslan (Studnią lwa).
Dostaniemy się tam godzinę po
mogrebie (modłach o zachodzie
słońca).
- Nazwa tego miejsca brzmi
groźnie. Czy może lwy niepokoją
okolicę studni?
- Obecnie już nie. Ale przed
wielu laty osiedlił się tam "pan
z grubą głową" (czyli po arabsku:
lew) z żoną i dziećmi. Wielu
ludzi i zwierząt padło jego
ofiarą, wszyscy wojownicy i
myśliwi, którzy wyruszali, żeby
go zabić, wracali z poszarpanymi
członkami, albo nawet ginęli,
pożarci przez niego. Niech Allah
potępi duszę jego i dusze
wszystkich jego przodków i
potomków! Po pewnym czasie
przybył tam mąż z Frankistanu,
zawinął w kawałek mięsa truciznę
i położył w pobliżu studni.
Nazajutrz żarłok leżał nieżywy,
a żona jego tak się tym
przestraszyła, że wyniosła się,
Allah wie dokąd. Oby z synami i
córkami zginęła w nędzy! Od tego
czasu okolica tej studni wolna
jest od lwa, ale zachowała jego
imię.
Arabski mieszkaniec pustyni
wtedy tylko mówi o lwie tak złym
tonem, jeśli lew już nie żyje i
nie może mu zaszkodzić. Wobec
żyjącego lwa boi się używać
obelżywych wyrazów lub
przekleństw. Unika nawet słowa:
saba, lew, a jeśli się nim
posługuje, to wymawia je
szeptem, ażeby drapieżnik tego
nie usłyszał. Arabowi wydaje
się, że lew słyszy to słowo z
odległości wielu mil i zjawia
się natychmiast gdy tylko je
człowiek wymówi.
Tak jak Murzyni w Sudanie,
wielu Arabów jest zdania, że w
lwie mieszka dusza jakiegoś
szejka. Znoszą więc długo jego
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plpies-bambi.htw.pl