aaaaCzęsto usiłujemy ukryć nasze uczucia przed tymi, którzy powinni je poznać.aaaa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Janusz Meissner
CZERWONE KRZYŻE
Opowieść o korsarzu Janie Martenie II
1
Jan Kuna zwany Martenem siedział samotnie w kącie oberży Dicky Greena w Deptford i rozpamiętywał swą porażkę, zżymając się na myśl o doznanym upokorzeniu.-
Bolało go nie to, że przegrał zakład, tracąc skutkiem tego wspaniale dobraną czwórkę koni wraz z powozem, lecz to, że piękna Gipsy Bride * odjechała tym powozem wraz z panem de Vere. Odjechała, pozostawiając go na pastwę drwin innych dworaków i wystrojonych kawalerów, z którymi nie mógł przecież natychmiast rozprawić się za pomocą szpady.;;
Lecz czegóż innego można się było spodziewać po Gipsy Bride? Jej matka mieszkała w Soho, gdzie miała stragan z warzywem i gdzie Gipsy Bride jako trzynastoletnia dziewczynka zaczęła pracować w pralni bielizny!
O ojcu nic pewnego nie wiedziano; krążyły plotki, źe był wędrownym grajkiem, może istotnie Cyganem, a może Irlandczykiem lub Francuzem. W każdym razie jego związek z młodą 1 przystojną właścicielką straganu miał charakter tyleż nietrwały, ile nie uświęcony przez kościół.-
Gipsy — tak ją przezywali sąsiedzi — nie miała zamiłowania ani do handlu jarzynami, ani do prasowania i rurkowania koronkowych kryz. Mając lat piętnaście uciekła z trupą włoskich linoskoczków i komediantów^ a wkrótce potem nauczyła się śpiewać I tańczyć przy akompaniamencie tamburyna. Ponieważ była zgrabna i ładna, miała duże powodzenie, a gdy Marten ujrzał ją po raz pierwszy, była właśnie w okresie rozkwitu swej urody.-
Włoska trupa, do której należała, zatrzymała się wówczas w Greenwich, tuż obok posiadłości Martena, gdzie — jak zwykle — od wczesnego popołudnia do wieczora i przez całą noc zabawiano się grą w karty i w kręgle, jedzono i pito, strzelano do celu albo do bażantów i gołębi, uganiano konno z psami za lisem czy też wywoławszy jakąś zwadę, kiereszowano się wzajemnie szpadami.
Oczywiście grono młodych hulaków nie omieszkało wykorzystać nadarzającej się okazji do nowej rozrywki na koszt gościnnego gospodarza: Włosi zostali zaproszeni na obiad, na dziedzińcu przed domem odbyło się przedstawienie, a następnie całonocna zabawa, podczas której Gipsy Bride zdołała całkowicie oczarować Martena.
Nazajutrz wozy wędrownych komediantów odjechały z Greenwich, lecz bez Gipsy. Zamiast niej dyrektor trupy otrzymał spory mieszek złota 1 trzy pary mułów ze stajni Martena;
Gipsy zaś — Gipsy w ciągu niewielu miesięcy nauczyła się znacznie więcej w Greenwich niż w ciągu paru lat spędzonych na włóczędze. Wprawdzie nadal nie umiała ani pisać, ani czytać, ale potrafiła zachować się niemal jak prawdziwa dama, rozmawiać dowcipnie i dwornie, recytować wiersze, przyjmować gości i królować przy stote> stroić sią ze smakiem, a nade wszystko — wydawać mnóstwo pieniędzy.
Marten był zawsze hojny, a często rozrzutny. Jego wielki majątek zdobyty podczas wyprawy pod dowództwem Frań-
ciszka Drake'a w roku 1585 topniał jak śnieg na słońcu i przeciekał mu przez palce z nieprawdopodobną szybkością.-Posiadłość w Greenwich z mnóstwem służby, z końmi i powozami, ze zgrają gości — młodych hulaków, obieżyświatów, awanturników 1 pieczeniarzy, lekkomyślne operacje pieniężne, łatwowierność, z jaką Marten udzielał pożyczek swoim ,.przyjaciołom" oraz nie uzasadnione zaufanie, jakim darzył swych rządców i administratorów — w ciągu dwóch lat bardzo poważnie uszczupliły jego fortunę. Lecz Gipsy Bride w niespełna rok zdołała roztrwonić dwa razy tyle.;:
I oto teraz, gdy Jan stanąwszy u progu ruiny zaczął myśleć o przygotowaniu swego okrętu do nowej wyprawy korsarskiej, aby ratować siebie przed uwięzieniem za długi, a swą rezydencję przed licytacją, Gipsy Bride opuściła go pierwsza* i to w taki sposób!
Był na tyle nieostrożny, że zwierzy! się jej ze swych zamiarów, Postanowił odprawić część służby ! stopniowo ograniczyć wydatki. Stopniowo, ponieważ wiedział, że jeśli to zrobi nagle, jednego dnia, wierzyciele rzucą się na niego w obawie o swoje należności, a wówczas straci wszelki kredyt. Chciał zacząć tę sanację swoich spraw majątkowych od sprzedaży owej czwórki koni, aby za uzyskaną gotówkę uzupełnić zapasy j,Zephyra"s W tym celu umówił się nazajutrz z pewnym handlarzem końmi w Southwark;
Gipsy przyjęła tę wiadomość z aprobatą: oczywiście, oczywiście — stanowczo trzeba na pewien czas zmienić tryb życia. Trzeba oszczędzać, ona doskonale to rozumie. Gotowa jest nawet pojechać do Southwark, aby Jan nie rozmyślił się w drodze;
— Pojedziemy, dzisiaj — powiedziała z poważną miną — i zatrzymamy się w Deptford, aby zobaczyć walki psów. Henry mówił, że jego brytan Robin będzie walczył z wilkiem.
Marten chętnie na to przystał, jakkolwiek nie lubił Henryka de Yere, jak zresztą wszystkich tych zarozumiałych
szlachciców, kręcących się przy dworze królowej Elżbiety, których miał sposobność nieraz spotykać w towarzystwie kawalera de Belmont. De Vere, Hatton, Blount, Drummond czy Ben Johnson spoglądali na Jana Martena z góry, z odcieniem pobłażliwej pogardy; tolerowali go, ponieważ Ryszard de Belmont z nim się przyjaźnił. Nie śmieli obrażać go wprost, bo wiedzieli, że waży się na wszystko i może być niebezpieczny, ale gdy spotykał ich sam, nie poznawali go prawie, odpowiadając zaledwie niedbałym skinieniem głowy na jego powitanie. On zaś był zbyt dumny, aby zabiegać o ich względy, i przestał pozdrawiać ich pierwszy.
Tym razem jednak de Vere sam raczył go zauważyć w Deptford: skłonił się z daleka, a potem podszedł bliżej, aby się przywitać i obejrzeć czwórkę karych kłusaków Martena. Był uprzejmy, pełen szczerego podziwu dla zaprzęgu i galanterii dla Gipsy; wspomniał o Belmoncie, który miał wkrótce powrócić z Francji, a wreszcie zaczął mówić o swoich brytanach i zaprosił oboje do zagrody, gdzie został umieszczony Robin.
Pies był istotnie ogromny i wyglądał groźnie, ale gdy Marten z kolei zobaczył jego przeciwnika, potężnego wilczura o płowej sierści i pałających ślepiach, nie mógł powstrzymać się od wyrażenia wątpliwości co do wyniku walki.
De Vere poczuł się tym nieco dotknięty: Robin kilkakrotnie walczył z najsłynniejszymi psami w Anglii i zawsze zwyciężał, a raz wspólnie z dwoma innymi brytanami rozszarpał niedźwiedzia.
— To jeszcze nie dowodzi, że wygra z wilkiem — od
rzekł Marten.
De Vere poczerwieniał, ale opamiętał się.
— Widzę, że znacznie gorzej znacie się na psach niż na
pięknych kobietach i nawet na koniach — powiedział z drwią
cym uśmiechem. — Trzymam zakład o trzysta gwinei, że Ro
bin pokona tego wilka w ciągu kwadransa.
— Nie sądzę — mruknął Marten.
Miał wielką ochotę przyjąć zakład, alę/nie posiadał nawet stu gwinei, a nie chciał się do tego przyznać. De Vere zapewne domyślił się przyczyny, bo nagle zaproponował, że podwoi stawkę, jeśli Marten postawi przeciw niej swój zaprzęg wraz z powozem.
Jan jeszcze się wahał. Spojrzał na Gipsy, ale ona uśmiechała się teraz do Henry'ego, który pożerał ją wzrokiem.
— A może wolelibyście..; — zaczął de Yere z bezczelnym uśmiechem — może wolelibyście zamiast tej czwórki postawić coś cenniejszego? Na przykład...- — zawiesił głos i znów objął spojrzeniem postać dziewczyny;
— Wolałbym poprzestać na koniach — odrzekł Marten.- — I radziłbym wam to samo — dodał z błyskiem w oczach;
De Vere skrzywił się, jakby go zapiekło w języki
r—. Jak chcecie, jak chcecie — powtórzył pojednawczo.
Gdy wilk i pies znalazły się naprzeciw siebie, w tłumie widzów zapanowało podniecenie, tym większej że wiadomość o zakładzie między właścicielem Robina a Martenem rozeszła się już wśród znajomych kawalera de Vere i przeniknęła do pospólstwa;
Wilczur z początku nie okazywał wielkiej odwagi: wcisnął zad między pręty klatki podwinąwszy ogon pod siebie i tylko szczerzył wielkie białe kły. Pies natomiast rwał się do boju tak gwałtownie, że czterej rośli masztalerze pana de Vere zaledwie zdołali go utrzymać, a potem uwolnić z uwięzi. Gdy się z tym wreszcie uporali, zanim jeszcze opadła w dół klapa, przez którą wypuszczano zwierzęta, Robin skoczył i całym ciężarem runął na wroga. Wilk zręcznie uniknął tego wściekłego natarcia, ale nie wykorzystał okazji do przeciwataku i zamiast rzucić się na rulującego brytana, stał
na sztywnych, wyprężonych łapach i czekał, co będzie dalej Tłum lżył go za to i gwizdał, a on niebacznie obejrzał się na ludzi nie rozumiejąc, dlaczego czynią tyle hałasu. Ta chwila nieuwagi mogła go zgubić: pies zerwał się i skoczył znowu, aby go chwycić za kark. Gdyby mu się to w pełni udało, wilk zapewne nie wywinąłby się śmierci. Lecz szczęki Robina zwarły się o ułamek sekundy za wcześnie; zamiast na kręgach szyi, tylko na skórze, której płat wydarty gwałtownym szarpnięciem zwisł na\barki wilczura i zaczął krwawić:
Teraz jednak odpowiedź nastąpiła błyskawicznie: wilk ciął zębami poniżej ucha, aż Robin zaskomlał z bólu, a potem obaj wspięli się na tylne łapy i w ciasnym zwarciu wodzili się przez chwilę, zadając sobie nawzajem ciosy, od których krew coraz obficiej broczyła po nosach i wargach. Wilk milczał; tylko w gardle gotował mu się głuchy pomruk. Pies skowyczał i warczał, na próżno starając się zwalić z nóg przeciwnika, aby dobrać mu się do szyi. Wtem potknął się i pod naporem ciężkiego zwierza cofnął się, aby odzyskać równowagę; lecz w tej samej chwili poczuł wściekły ból w łopatce i zwinąwszy się w miejscu padł na bok. Wilk już na nim siedział, przygniatając go do ziemi, więc kłapiąc zębami wykręcił się na wznak, a w jakimś mgnieniu oka dostrzegł odsłoniętą płową pierś, zatopił w niej kły, aż zgrzytnęły po żebrach, i nagle uwolniony zerwał się na równe nogi, aby natychmiast zaatakować znowu;
Marten śledził tę walkę z zapartym tchem, nie zważając na Gipsy Bride, która uczepiła się jego ramienia i wpijała mu paznokcie w skórę. Ilekroć wilk zyskiwał przewagę, gawiedź gwizdała z uciechy; gdy pies był górą, zapadało pełne napięcia milczenie. Pospólstwo teraz było widocznie po stronie wilka i Marlena, przeciw strojnym kawalerom i Robinowi.
Ale wilk krwawiąc coraz obficiej z wolna tracił siły, a pies wydawał się mieć ich niepożyty zapas. W jakiejś chwili udało mu się chwycić przeciwnika za dolną szczękę od spo*
du, lak że sam uniknął jego kłów. Wtedy wilczur po raz pierwszy zaskomlił, a choć wkrótce uwolnił się od bolesnego chwytu, który zapewne nadwerężył mu kości, odtąd cofał się i przeważnie się bronił, rzadko przechodząc do ataku. Nie stchórzył i nie próbował daremnej ucieczki. Okrwawiony, z kłakami sierści i płatami wyszarpanej skóry zwisającymi na bokach i na piersi, walczył do ostatka, aż zwalił się z nóg w jakimś gwałtownym zwarciu 1 poczuł śmiertelny ucisk ostrych zębów na gardle. Jeszcze próbował się wywinąć, je-, szcze się miotał szukając oparcia dla łap, ale kły Robina przecięły mu tchawicę, a krew zalewała płuca. Pies szarpał nim, wgryzał się coraz mocniej w rozdartą gardziel, wlókł go na grzbiecie po stratowanej trawie, aż zakrztusił się jego krwią i puścił. Potem obszedł go dookoła, położył się obok i dyszał ciężko, oblizując raz po raz krwawiące wargi.-
No cóż, przegraliście, kapitanie Marten — powiedział Henry de Vere, gdy się to wszystko skończyło. — Będę musiał odwieźć was do Greenwich.
Marten mimo zachęcających spojrzeń Gipsy nie chciał skorzystać z tej propozycji. Odrzekł, że dziś nie ma zamiaru wracać. Przenocuje na „Zephyrze" w Deptford, a nazajutrz spodziewa się przybycia innego swego pojazdu, którym powróci do domu. Lecz do portu w Deptford było więcej niż dwie mile piaszczystej drogi, a Gipsy miała na nogach lekkie pantofelki na wysokich obcasach.
Marten zaczął się rozglądać za swoim woźnicą, aby posłać go do pobliskiego zajazdu po jakąś bryczkę, a nadąsana piękność postanowiła czekać w powozie, do którego zaprosił ją Henry.-
Nie czekała jednak: gdy Jan wrócił, czwórka karych ko* ni obiegała kolisty podjazd uwożąc ją w stronę Londynu; Na koźle siedział sztywny stangret w żółtej liberii pana de
Vere, a ten ostatni pochylał się nad Gipsy Bride, która zanosiła się od śmiechu. Powóz przemknął wznosząc tuman kurzu, a za nim nadjechał ciężki brek * z resztą wytwornego towarzystwa, które na widok osłupiałego Martena także wy-buchnęło śmiechem.
Ten śmiech podciął go jak biczem, a ukrop gniewu niemal oślepił na chwilę. Chciał rzucić się naprzód, pobiec za zgrają paniczów, ugasić palące upokorzenie w ich krwi, spo-liczkować płochą kochankę, plunąć w twarz de Vere'owi! Ale w sam czas uświadomił sobie, że daremnie ich goniąc, bardziej jeszcze się ośmieszy. Stał więc w miejscu i patrzył za nimi przygryzając wąsa. Wtem Gipsy obejrzała się i pokiwała dłonią, jakby przesyłając mu z daleka drwiące pożegnanie; De Vere obejrzał się także; obejrzał się nawet sztywny, drewniany stangret, a z breku na wszystkie strony wychyliły się zaczerwienione od śmiechu twarze i ramiona uniesione w górę pożegnalnym gestem;
Marten miał tego dość; odwrócił się gwałtownie i natychmiast spostrzegł, że jego przygoda wzbudza wesołość także wśród właścicieli innych pojazdów i ich gości. StaJ się przedmiotem kpin i żartów, pośmiewiskiem dla całego s,wielkiego świata" Londynu. Damy w kosztownych sukniach i wysokich perukach przyglądały mu się ciekawie spoza wachlarzy, szeptano sobie o nim jakieś skandaliczne plotki, kawalerowie silili się na złośliwe dowcipy, nawet służba i ga-wiedź pokazywała go sobie palcami. Szczęściem jego woźnica zajechał właśnie parą wynajętych koni i Marten, wskoczywszy na tylne siedzenie bryczki, kazał jechać najkrótszą drogą do portu;
Nie udał się jednak od razu na pokład „Zephyra"; Chciał najpierw opanować wzburzenie i zastanowić się nad sytuacją
pieniężną, w jakiej się znalazł straciwszy nagle możność uzyskania dość znacznej sumy ze sprzedaży swego zaprzęgu. Prawdę mówiąc ta czwórka koni stanowiła jedną z niewielu pozycji, jakie jeszcze należały do niego i nie były bądź zastawione, bądź zastrzeżone rewersami dłużnymi. Przed zupełną ruiną mogła go uratować tylko nowa wyprawa korsarska uwieńczona powodzeniem. Wyprawa, którą odkładał z miesiąca na miesiąc w ciągu całego roku, podczas gdy „Zephyr", zaniedbany i obrastający muszlami, tkwił na zardzewiałych kotwicach przy brzegu Tamizy;
Tak więc odprawiwszy stangreta zaszedł do gospody Dic-ky Greena, gdzie dawniej bywał częstym gościem, i siedząc nad dzbankiem portugalskiego wina usiłował skupić myśli na tej najważniejszej sprawie, jaką było zdobycie jeszcze jednej pożyczki. Ale to zadanie zdawało się nie do rozwiązania, a wzburzenie z powodu niecnego postępku Gipsy nurtowało go nadal.
Tymczasem oberża z wolna napełniała się ludźmi. Szyprowie i ich pomocnicy, dostawcy okrętowi, właściciele małych warsztatów i stoczni, rzemieślnicy i pośrednicy handlowi napływali coraz liczniej, aby pokrzepić się po pracy, ugasić pragnienie,*omówić jakieś transakcje, dobić targu o naprawę takielunku lub oczyszczenie kadłuba pod linią wodną. Marten, zwrócony tyłem do obszernej izby ze stropem wspartym na poczerniałych od starości dębowych słupach, dopiero po upływie dłuższego czasu uświadomił sobie, że nie jest sam. Mimo woli słuchał teraz gwaru i śmiechów, wyławiając z nich strzępy poszczególnych zdań i rozmów. Był prawie pewien, że spotka tu znajomych, a nie miał na to wielkiej ochoty. Siedział w odległym kącie, z dala od wyjścia, i wiedział, że nie zdoła wymknąć się stąd niepostrzeżenie.
Zrezygnował już z tego, ale nie odwracał się, aby jeszcze trochę zyskać na czasie.
Przy sąsiednim stole, którego nie mógł widzieć nie zwra-
cając się w tamtą stronę, siedziała hałaśliwa kompania marynarzy; Wodził tam rej jakiś kapitan mówiący z lekka cudzoziemskim akcentem, który wydał się Martenowi dobrze znany. Jego zabawne uwagi, a zwłaszcza przygody, opowiadane z werwą i humorem, budziły głośną wesołość; szyprowie pokładali się od śmiechu, a kolejki whisky i piwa wychylano o wiele częściej niż gdziekolwiek indziej.
— Wracam właśnie z Inverness — mówił ów bywalec o znajomym głosie i sposobie wysławiania się. — Muszę przyznać, że z początku przyjmowano mnie tam nader serdecznie. Dopiero później mój porucznik wszystko popsuł, a w rezultacie musiałem go tam zostawić i wracać bez niego. Ale nie będę uprzedzał wypadków i opowiem wam po kolei, jak się to stało. Nie wiem, czy braliście kiedy udział w pożywnym szkockim śniadaniu, po którym zaproszono by was na lekki lunch składający się z pół buszla * ostryg, pół tuzina baranich kotletów z jarzynami, około dziesięciu kwart piwa i dwóch czy trzech kubków whisky na zakończenie. Jeśli tak, to zgodzicie się ze mną, że trzeba mieć mocną głowę i zdrowy żołądek, by następnie iść na obiad, a wkrótce potem na kolację, przy których jada się znacznie więcej, a pije dwa razy tyle.. Co do mnie, dałem sobie z tym radę, ale mój porucznik widocznie przebrał miarę, bo wyszedłszy do ogrodu w pewnych osobistych sprawach i spotkawszy tam piękną pasierbicę gospodarza, nieco zbyt obcesowo zaczął się do niej zalecać. Nie chciałbym, żebyście pomyśleli, iż nie potrafię zrozumieć-młodzieńca, który ma do czynienia z ładną dziewczyną. Jest dla mnie zupełnie jasne, że jeśli zobaczycie śliczną buzię z parą uroczych, świeżych warg, jeśli przypadkiem znajdziecie się blisko nich, a w dodatku prócz was nie ma tam nikogo — nie zdołacie lepiej dowieść waszego zachwytu, jak całując je na-
tychmiast. Mój porucznik uczynił to, zasługując moim zdaniem na uznanie, lecz następnie posunął się znacznie dalej. Tale daleko, że dostał od niej po pysku i wrócił z podrapanym nosem, co wzbudziło pewne podejrzenia ojczyma i matki owej ślicznotki. Próbowałem wziąć go w obronę przed ich gniewem, zwłaszcza że znałem dobrze naszego gospodarza, jeszcze zanim powtórnie się ożenił. Myślę, że nie uchylne jego czci, jeśli wyjawię, że aczkolwiek był wówczas młodym wdowcem, to jednak zdarzało mu się niejednokrotnie trzymać w ramionach przystojne damy. Wydaje mi się nawet, że miał zwyczaj całować ładne dziewczęta zatrudnione w pewnej maszoperii *, a raz lub dwa widziano, jak obejmował ich przełożoną w sposób nie pozostawiający żadnych wątpliwości co do celu tych uścisków, przy czym ten fakt i jego następstwa potwierdzili wiarygodni świadkowie; Jak widzicie, miałem w ręku pewne atuty, a przynajmniej tak mi się wydawało. Dopiero nieco później doszedłem do wniosku, że nie należy wspominać niczyich przedślubnych przygód w obecności prawowitej małżonki, gdyż może to sprowadzić opłakane skutki. Tak się właśnie stało tym razem. Gdy wytoczyłem swoje argumenty w obronie mego porucznika, nasza miła gospodyni zalała się łzami, a gospodarz stał się tak lodowato uprzejmy, że można było przy nim dostać kataru. Nazajutrz zaś złożono radę familijną. Przyszły jakieś ciotki, babki i wujowie, aby rozstrzygnąć o losie dwojga młodych ludzi, Mogę was zapewnić, że wszystkie te osoby, nie wyłączając pani domu i jej męża, wyglądały jak wypożyczone z kostnicy, a mój porucznik — jak wisielec świeżo odcięty od stryczka. Tylko panna kwitła wśród tej trupiarni jak róża. Postanowiono, że mają się pobrać, i wyobraźcie sobie, ten nicpoń natychmiast się na to zgodził! Nieraz już przyczyniał mi
kłopotów i nieraz źle mu życzyłem — na przykład, żeby go połknął jakiś parszywy rekin albo żeby mu wypruto flaki w ciemnej ulicy. Ale przecież, Bóg mi świadkiem, nigdy nie myślałem tego na serio i nie spodziewałem się, aby tak wpadł, jak tym razem... I oto, moi drodzy, opowiedziałem wam tę historię ku waszej przestrodze, abyście mieli jakąś korzyść z mego doświadczenia. Ale niemniej sam jestem znów bez pomocnika, a moja „Vanneau" została pozbawiona należytej opieki.
Usłyszawszy to ostatnie zdanie, Marten odwrócił się jak pociągnięty sprężyną. „Vanneau"?! Tak przecież nazywała się zgrabna, mała fregata należąca do Piotra Carotte'a! Ale „Vanneau" przed trzema laty zatonęła w zatoce Tampico u brzegów Nowej Hiszpanii..;
...
[ Pobierz całość w formacie PDF ]zanotowane.pldoc.pisz.plpdf.pisz.plpies-bambi.htw.pl