Photo Rating Website
Strona początkowa Mateusz, Nowakowski, Bóg, Nauka
Maria Konopnicka - Miłosierdzie gminy, Do poczytania, Konopnicka Maria

aaaaCzęsto usiłujemy ukryć nasze uczucia przed tymi, którzy powinni je poznać.aaaa [ Pobierz całość w formacie PDF ]
Maria Konopnicka
Miłosierdzie gminy
Dziewiąta dochodzi na zegarze gminy. Przez lekką mgłę poranną przebijają
ciemniejsze, lazurowe gołębie, zapowiadając cudowną i cichą pogodę.
Przed kancelarią snują się gromadki, oczekując przybycia pana radcy Storcha,
którego szary filcowy kapelusz i laskę ze srebrną gałką widać przed bliską
kawiarnią Gehra, u stolika pana sędziego, czytającego tu przy cienkiej kawie
swój poranny, dziennik. Pan radca może przybyć lada chwila; tak przynajmniej
sądzi woźny, stojący w półurzędowej postawie na ganku kancelarii i odpowiadający
na pozdrowienia przechodniów przytknięciem dwu palców do granatowej z białą
wypustką czapki.
Od strony kawiarni Gehra dolatują rześkie głosy obu rozmawiających panów. Pan
radca zatrzymał się tylko na chwilę, nie siada nawet, ale rozmowa z panem sędzią
bawi go, widać, gdyż słychać od czasu do czasu jego śmiech swobodny, wesoły,
któremu odpowiada krótkim naszczekiwaniem pyszny brunatny seter, w postawie
sfinksa u stolika leżący.
Tymczasem ludzie przed kancelarię przychodzą, pozdrawiają się wzajem i stają,
gawędząc niedbale. Niektórzy idą wprost do kancelarii, inni przysiadają na
kamiennych, połączonych luźnym łańcuchem słupkach, które niewielki, żwirem
wysypany plac przed gmachem od ulicy dzielą; jeszcze inni zadarłszy głowy
przypatrują się samemu gmachowi. Jest nowy. Stanął wszakże na miejscu dawno
zadrzewionym, z którego mu pozostawiono dwa szeroko rozrosłe, o łupiącej się
delikatnej korze platany, których żywą zieleń jesienne słońce złocić już nieco
zaczęło.
Sam gmach prosty, szary, kwadratowy niemal, ma na płaskim dachu niską, żelazną
balustradę o złoconych gałkach, a na fasadzie cztery pilastry i pamiątkową
tablicę z napisem. Napis ten, błyszczący wesoło złoceniem swych liter, przyciąga
oczy ludzkie. Każdy prawie z przybyłych podnosi głowę i odczytuje go z powagą.
Alboż nie ma prawa? Wszak każdy na wzniesienie kancelarii dał swoje trzy grosze,
a dom jest wspólną własnością i wspólnym dziełem gminy. Nie mniej przyciąga oczy
zegar, umieszczony w samym ostrzu trójkąta opierającego się podstawą o płaskie
kapitele pilastrów, tylko że wskazówki jego zdają się dziś wolniej jakoś
poruszać po okrągłej i błyszczącej tarczy. Tak przynajmniej mniema właściciel
bliskiej piwiarni, który co chwila dobywa swoją wielką srebrną cebulę,
konfrontując ją z zegarem gminy! Miły Boże, po co się człowiek ma śpieszyć. Czas
i tak leci.
Już tylko parę minut brakuje do dziewiątej; gromadki zaczynają się ściągać przed
sam ganek kancelarii, śmiejąc się i rozmawiając głośno. Nie ma w tym zebraniu
nic uroczystego: jak kto przy robocie stał, tak przyszedł. Zwyczajnie, za
interesem.
Codzienne "joppy" szarzeją się na grzbietach; rzeźnik Wallauer przyszedł w
różowym dymkowym kaftanie, Jan Blanc, rymarz z Hösehli, w zielonym kitajkowym
fartuchu, spiętymi na mosiężną haftkę z łańcuszkiem; wielu mimo rannego chłodu
stawiło się na zebranie w kamizelkach tylko; wdowa Knaus, jak szła z targu, tak
wstąpiła z koszykiem ogrodowizny i z nową szczotką pod pachą. A cóż? Wszak tu
wszyscy swoi.
Nareszcie na kwadratowej wieżycy Nowego Münsteru zaczynają bić kwadranse, a
jednocześnie daje się słyszeć radosne szczekanie wyżła biegnącego u nóg pana
radcy. Wyprzedza go, wraca, znowu go wyprzedza, znów w paru susach wraca, aż
weszli razem w wybornych humorach w otwarte drzwi kancelarii. Zaraz za nimi
zaczynają wchodzić czekające przed gmachem gromadki.
Wchodzą i w sieniach już dzielą się na dwie partie: ciekawych i interesowanych.
Interesowani przepychają się zbitym szeregiem do żółtych, drewnianych balasków,
dzielących salę na część urzędową i nieurzędową, ciekawi idą wolniej i obsiadają
ławki biegnące dokoła pod ścianą.
Nie jest to rozdział stanowczy.
To z jednej, to z drugiej strony miano sobie coś do powiedzenia; czasem też,
który z ciekawych uczuwa się nagle interesowanym i u balasków miejsca sobie
szukał. Człowiek może się namyśleć i w ostatniej chwili.
Ineresowanych jest mniej; ci mają ważniejsze stanowisko w sali. Jest tu
powroźnik Sprüngli, który się niedawno z wdową ożenił i warsztat chciał
rozwinąć; jest Kägi Tobiasz, właściciel piwiarni "Pod Zieloną Różą"; jest
piekarz Lorche; jest oberżysta z Mainau; jest Dödöli, właściciel winnic; jest
Wetlinger Ürban, słodownik; jest Tödi Mayer, ślusarz; jest kotlarz Kissling;
jest ogrodnik Dörfli, jest stolarz Leu Peter i kilku innych jeszcze.
Każdy z nich potrzebuje posługi to w warsztacie, to w domu, to w roli. Każdy też
woli, że mu to taniej przyjdzie, niż gdyby parobka zgodził. Porozpierali się u
balasków i gwarzą z cicha. Wdowa Knaus także się między nimi rozparła. Od czasu
jak się syn ożenił, na imię boskie nie ma się kim w domu pchnąć. Jest przy tym
miłosiernego serca i chętnie by biedotę jaką wzięła, żeby tylko posługę z tego
niezgorszą mieć można. No i żeby dopłata nie bardzo marną była. Nie może przecie
niedołęgi darmo do domu brać. Gmina zresztą ma fundusze na to, żeby za biedaków,
co już robić nie mogą, płaciła. Żebrać przecież nie pójdą, nie wolno. Czy tylko
będzie w czym wybrać? Pod jesień słabnie to jak muchy. Wolałby babę. Phi! Weźmie
i dziada, jak baby nie będzie. Aby od biedy, aby od biedy! A czy to mało tej
hołoty w gminie? Tygodnia nie ma, żeby do kancelarii nie ściągła jaka mizerota,
której się zdaje, że już nie poradzi robocie. Nieprawda! Takiego dobrze
docisnąć, to i za młodego obstanie od nagłego razu. A i to błogie, co tam gmina
doda. Nie raz, nie dwa jeszcze taki swego nie przeje, a już go śmierć ściśnie.
Hoppingerom się trzydzieści franków po starej Reguli zostało, co ją na wiosnę z
kancelarii wzięli. A Egli? Egli więcej niż w parobka w Alojza orał, a jeszcze
połowy zapomogi nie wydał, kiedy stary zipnął. Pan Bóg miłosierny, niczyjej
krzywdy nie chce!
Tu wdowa wzdycha, a czarny kamlotowy kaftan podnosi się z szelestem na jej
szerokich piersiach.
Ale jeden i drugi ogląda się ku drzwiom. Czemu nie przyszedł Probst? Spodziewano
się, że pierwszy do licytacji stanie, a jego dotąd nie ma. Ucicha nareszcie w
sali; a pan radca podnosi głowę od biurka, przy którym stojąc czytał papier
jakiś.
Jest to młody jeszcze, przystojny i okazały szatyn, którego niewielka łysina
niemalże nie szpeci wcale. Twarz ma mięsistą, okrągłą, wąs rudawy, spojrzenie
otwarte, jasne. Ubrany z pewnym wykwintem, u szwajcarskich urzędników
niezwykłym. Szczególniej uderza śnieżny gors u koszuli, na którym błyszczą
drobne, złote spinki. Podniósłszy głowę, pan radca oczy mruży i znad złotych
okularów po obecnych patrzy. W tej chwili właśnie woźny drzwi zamyka. Zdaje się,
że już nikt więcej nie przyjdzie.
- No, moi panowie - odzywa się pan radca, przeciągając palcem tłustej białej
ręki pomiędzy przyciasnym kołnierzykiem a pełną, nieco nabrzmiałą szyją - no,
moi panowie, mamy dziś, jak wiecie, posiedzenie sekcji dobroczynności w gminie.
Czy tak?
- Tak, tak! - odzywa się kilka głosów w sali.
- A więc, moi panowie - dodaje radca, zapuszczając palec między kołnierzyk a
kark kładący się na nim fałdą tłustej skóry - więc możemy zaczynać!
- Tak, tak! - odzywają się ponownie głosy. Ale pan radca, świeży urzędnik z
wyborów, nie lubi tracić sposobności do małych przemówień, które by gruntowały
popularność jego. Chrząka tedy i oparłszy obie dłonie na pulpicie swego biurka
tak rzecze:
- Wiadomo panom, jak opiekuńcze są ustawy gminy. Wiadomo panom, że gmina nie
dozwala cierpieć nędzy żadnemu z członków swoich. Ociera łzy, odziewa nagich,
karmi głodnych, bezdomnym daje dach nad głową, słabych wspiera.
Tu czując, że mu się ten frazes udał, robi krótką, lecz znaczącą pauzę. Obejmuje
potem oczyma obecnych i tak mówi dalej:
- Ustawy gminy są ustawami chrześcijańskiego miłosierdzia, są one nie tylko
naszą zdobyczą cywilizacyjną, ale naszą chlubą. Tak jest, panowie, one są naszą
chlubą! Wiadomo panom, że młodość nie trwa, siły opuszczają, choroba i bieda
łamie. Jest to powszechne prawo, któremu ulega świat cały. Ale nasza gmina
podejmuje walkę z tym prawem. W jaki sposób? W bardzo prosty: przygarnia tych,
których skrzywdziło życie, przygarnia nędzarzy i wydziedziczonych, przygarnia
kaleki i niemocne starce!
Tu pan radca dziwi się, że mu tak dobrze idzie, i znów robi pauzę. Żal mu po
prostu, że słucha go tak mała garstka ludzi. Taka mowa, wypowiedziana na
jakimkolwiek dużym zebraniu, zrobiłaby mu imię. Po czym z wysoka rzuca okiem na
salę i tak kończy:
- Tak jest, moi panowie! Gmina przygarnia ich i godząc rozumną rachubę z
porywami serca mówi: Starzec ten, nędzarz ten, ten kaleka nie może już wyżyć ze
swej pracy. Owszem, nie może już pracować. Nie ma on rodziny, która by go żywić
mogła; lub też ma rodzinę biedną, której praca ledwo starczy, by głodu nie
zaznać.. Mamże go puścić, żeby się włóczył po drogach jako wstrętny żebrak.
Nigdy!
Potrząsa głową energicznie i podnosząc głos mówi:
- Woźny, wprowadź kandydata!
Woźny przechodzi szerokim krokiem salę i znika we drzwiach bocznych do małej
komórki, służącej niekiedy za kozę, wiodących. Między zebranymi szerzą się
półgłośne szmery, a pan radca stoi z podniesioną ręką, żeby nie wychodzić z
pozy. Upływa krótka chwila. Nagle w drzwiach bocznych ukazuje się naprzód głowa,
dygocąca na cienkiej, wychudłej szyi, potem kolana ku przodowi zgięte, potem
stopy resztką obuwia ozute, potem ręce zgrabiałe i drżące, które się uszaków
drzwi z obu stron chwytają, żeby dopomóc nogom przez próg, a wreszcie. grzbiet w
pałąk zgięty. Jest to Kuntz Wunderli, stary tragarz, którego wszyscy znają.
W sali zapanował szmer głośniejszy nieco.
- To kandydat? Na miłosierdzie boskie, cóż to za kandydat? Któż to weźmie do
siebie takiego trupa? Co za pomoc z tego komu? Co za wyręka? No, no! Ciekawa
rzecz, co też gmina dać myśli za wzięcie tego próchna! A toć to skóra i kości!
Nic więcej! Niezadowolenie się wzmaga. Są tacy, którzy od razu sięgają za czapki
i od balasków odchodzą.
Ale pan radca na szmery te nie zważa i zaledwie Kuntz Wunderli ukazał się we
drzwiach, tak mowę swą kończy:
- Tak jest, moi panowie! Piękne nasze ustawy wygnały z ziemi naszej żebraninę, a
wprowadziły do niej miłosierdzie. Nie ma już opuszczonych! Nie ma już nędzarzy!
Gmina jest ich matką, gmina jest ich żywicielką. Oto jest starzec niezdolny do
pracy. Kto z panów chce go wziąć do siebie? Niejedną posługę mieć można jeszcze
z niego. Gmina nie wymaga, by jej członkowie czynili to darmo. Gmina gotową
jest, podług ustaw swoich, przyczynić się do utrzymania tego starca. Kandydacie,
przybliż się! Panowie, przypatrzcie się kandydatowi!
Skłonił głowę i dobywszy fular otarł nim czoło. Łatwo się pocił, a w sali
stawało się gorąco.
Tymczasem Kuntz Wunderli, popchnięty nieco z tyłu przez woźnego, wydobywa się
szczęśliwie zza drzwi i przy progu staje. Pełne światło z otwartego na obszerną
łąkę okna pada teraz na jego zgarbioną i wynędzniałą postać. Stoi tak przez
chwilę, mnąc w ręku stary pilśniowy kapelusz, a chude kolana drżą mu coraz
silniej. Jest wzruszony. Nagle prostuje się; podnosi głowę i z uśmiechem na
obecnych patrzy. Uśmiech ma zachęcający, wesoły prawie. Kuntz Wunderli nie wie,
kto będzie panem jego. Uśmiecha się tedy do wszystkich i raźno mruga oczyma.
Oczy te są zimne, osłupiałe i stroskane. Stary Kuntz usiłuje im wszakże nadać
filuterny, niemal lekkomyślny wyraz. Gdy mu się jedno zmęczy i staje w ciemnym,
swoim dole nieruchome, martwe, mruga drugim, jak gdyby chciał mówić: "Jeszcze ja
mocny! O, i jaki mocny! Chleba darmo nie zjem, pracować będę, każdej robocie
poradzę. I wody przyniosę, i drew ułupię, i kartofli naskrobię, i izbę
zamiotę... Dużą siłę mam jeszcze... dużą siłę... A gdy tak patrzy z wysiłkiem,
stara jego głowa coraz silniej trząść się zaczyna, oczy nieruchomieją i zachodzą
wielkimi łzami, a ręce szukają podpory. Jedne tylko wąskie i zapadłe usta
uśmiechają się, ciągle się uśmiechają, wtedy nawet, kiedy dwie łzy ciężkie i
zimne toczą się zwolna po zmiętej i zbrużdżonej twarzy.
Ten, to ów zaczyna mu się przyglądać. Istotnie, stary wygląda wcale jeszcze
dobrze. Dziś rano ogolił się właśnie; woźny pożyczył mu brzytwy. Leży to w
interesie gminy, żeby taki kandydat jak najlepiej i najraźniej się przedstawiał.
Inaczej mógłby nie znaleźć wcale amatora. Nie tylko więc woźny pożyczył mu
brzytwy, ale starego kubraka i niebieskiej chustki na szyję, które po licytacji
znów sobie odbierze. Stary Kuntz umie to cenić. Wie on, jakie pobudki miała
gmina w tak łaskawie udzielonej mu pomocy, i rad by przede wszystkim uwydatnić
te piękne szczegóły swojego ubrania. Ale rękawy kubraka są na niego przydługie;
sam kubrak, zbyt obszerny, wisi na nim raczej, niźli go odziewa, a bujny,
niebieski ba wełniany fontaź dziwnie się sprzecza z jego wyschłą, pomarszczoną w
tysiące bruzd szyją, którą Kuntz to wyciąga, to chowa, nie wiedząc, jak lepiej
przedstawi się chustka. Właściwie mówiąc, jest w trudnym położeniu.
Trzeba mu i litość wzbudzić, i nie okazywać się zbyt niedołężnym. Wie on, że
stoi tu w charakterze starca nie mogącego pracować, ale wie także, iż każdy z
tych, co tu przyszedł, na jego ręce patrzy, czy się roboty chwycą. Gmina ma nad
nim miłosierdzie, prawda, ale zbyt wiele dopłacać za niego nie zechce. On to
wie, wie dobrze; zbyt wiele wymagać nie może... Zmieszany, wzruszony patrzy
ludziom po oczach, miarkując, co który myśli: na woźnego też rzuca w bok krótkie
spojrzenia, jakby dla upewnienia go, że ani brzytwa, ani kubrak, ani chustka nie
pójdą na marne.
Ludzie patrzą na starego i gawędzą głośno. Nie leży to w interesie żadnego z
nich, żeby okazywać zbyteczny pośpiech. Staliby tak do południa może,
porozpierani na balaskach i biorący tabakę, ale pan radca nie lubi przewlekłych
posiedzeń.
- No, moi panowie - odzywa się on głośno. - Czy przypatrzyliście się
kandydatowi?
- A cóż mu się tam przypatrywać - odpowiada po małym milczeniu kotlarz Kissling.
- Toć my go co dzień widzimy. Stary ledwo dycha, nie uciągnie, nie dźwignie...
Jak myślicie, szwagrze - zwrócił się do Faustyna Tröndi - będzie miał z
osiemdziesiąt albo i więcej ?
Stary chrząknął. Osiemdziesiąt dwa skończył, osiemdziesiąt dwa... Ale uśmiecha
się tylko i milczy.
- Ile macie lat, stary? - pyta go Tödi Mayer.
Kuntz szybko mruga ku woźnemu okiem, a potem mówi:
- Siedemdziesiąt i cztery, kochanku! Siedemdziesiąt i cztery!
- A pokaż no, stary, zęby!! - odzywa się oberżysta z Mainau. Kuntz znów rzuca
szybkie spojrzenie na woźnego i rozszerzywszy zeschłe wargi, ukazuje wcale
jeszcze zdrowe zęby.
Publika zaczyna się śmiać.
- Ho! ho! - mówi jeden - a to by i kość ugryzł.
- Chleba się nie zlęknie - dodaje drugi.
Leu Peter, stolarz, przechyla się ku niemu.
- A machnij no, stary, pięścią! Dalej!
Wunderli postępuje krok naprzód, podnosi nieco głowę, prostuje grzbiet i macha
kilka razy ręką, której ściśnięta pięść ginie w długim rękawie pożyczonego
kubraka. Ręka opada mu za każdym razem jak złamana gałąź. W stawach słychać
trzask przykry.
- A co? Nieźle macha! - odzywa się ktoś z ławy.
- Phi!... - dodaje pesymistycznie drugi, wiedząc, że uwagi galerii nigdy nie są
dla interesowanych stracone.
- A jakże nogi? - pyta znów Tödi Mayer, który widocznie na Kuntza ma ochotę. -
Maszeruj no, stary!
Ale stary miesza się widocznie. Nogi, to właśnie najsłabsza jego strona. Ba!
gdyby nie nogi!... I nawet nie tyle nogi, co kolana... Na samą myśl o
wyprostowaniu już mu w nich coś strzyka... Ale Kuntz Wunderli nie zawiedzie
gminy. Z najwyższym wysiłkiem unosi jedną stopę i stawia ją natychmiast na tym
samym miejscu. Nie... nie... pomylił się. To nie ta! To gorsza! Podnosi tedy
drugą, lecz jeszcze szybciej spuszcza ją z głośnym syknieniem. Co u diaska! Czy
to nie tamta? Czyżby ta właśnie była gorszą?
Interesowani marszczą się i milczą. Galeria, która z ławek powstawszy podeszła
do balasków, zaczyna się śmiać głośno.
- Dalej! Dalej? - wołają. - Maszerować! Maszerować, stary! Pan radca surowo
spogląda na śmiejącą się galerię, po czym zwrócony do starego mówi z odcieniem
niecierpliwości:
- Czegóż stoisz? Ruszże się z kąta?
Kuntz Wunderli uśmiecha się nieśmiało, boleśnie. Zaraz, zaraz... Naturalnie!
Czegóż on stoi? Zaraz się ruszy... Zaraz... I nagle, zebrawszy siły, podnosi
głowę, wytrzeszcza spłowiałe oczy, wyciąga jak żuraw szyję; prostuje się,
przyciska rękami kolana i ku drzwiom maszerować zaczyna.
Jest to widok tak pocieszny, że całe zgromadzenie wybucha głośnym śmiechem.
Stojący bliżej przy ławach padają na nie, chwytając się za boki, pan radca
zasłania usta trzymaną w ręku ustawą, a woźny odwraca się do kąta i parska w
kułak.
- Dobry! Dobry! - wołają głosy z ławek.
- Dalej! Dalej! - odpowiadają inne.
Stary idzie. Sztywne jego nogi nie zginają się wcale: podnosi on je jak kije z
niezmiernym wysiłkiem i opuszcza na dół, rozpaczliwie przyciskając rękoma chore
i obrzmiałe kolana. Tymczasem, jakby na złość, sala wydłuża się, rośnie, drzwi
uciekają kędyś, ściany nabierają przeraźliwej głębi; staremu Kuntzowi zdaje się,
że nigdy, nigdy nie zdoła dojść aż do nich... Czuje wszakże, iż wszyscy ci
ludzie na niego patrzą, że - gmina patrzy. Zaciska tedy zęby i znów podnosi
sztywną i ciężką nogę.
Nagle staje i szeroko otwiera osłupiałe oczy. U drzwi, w gromadzie głów ludzkich
widzi głowę syna.
Tego się nie spodziewał. Nie, nie! Tego nie...
Ciemna czerwoność bucha mu na twarz resztką krwi spod serca. Nie słyszy śmiechu
ludzkiego, nie słyszy nawet głosu pana radcy, który go na miejsce woła. Widzi
tylko syna.
Jak urzeczony patrzy na niego i zaczyna drżeć jak na wielkim, wielkim zimnie;
wszystkie jego stare kości dygocą. Struchlała twarz blednie, bieleje, staje się
biała, bardzo, bardzo biała. Na czole rysuje się dziwnie twarda i surowa bruzda;
oczy jego zapalają się i gasną. Niepocieszone, martwe, stroskane, z dziwem i
strachem patrzą się w twarz syna. Nie, nie, on nie chce, żeby go syn licytował w
gminie... On nie chce!
Kurczy się, odrywa ręce od kolan i zastawia się nimi. Nie, nie! On się boi! On
nie chce!
Ale woźny przystępuje i bierze go za ramię.
- Go u diabła? Czego stoi jak głupi? Czy nie widzi, że urząd czeka? Dalej
naprzód!
Stary Wunderli jest wszakże w tej chwili tak słaby, ale to tak słaby jak
dziecko. Po prostu: ruszyć się nie może. Nogi mu się plączą, zęby szczękają,
głowa się chwieje jak ten liść jesienny. Woźny popycha go przed sobą, a także
podtrzymuje nieznacznie. Gdyby go nie podtrzymywał, stary upadłby może. W duchu
nie ma on wielkiej nadziei, żeby starego gmina łatwo pozbyć się mogła. Teraz
widzi, że i brzytwa, i chustka, i kubrak - tak jak na nic. Zupełnie jak na nic.
- Prędzej! - woła niecierpliwie pan radca.
Kuntz Wunderli opamiętał się jakoś i znów staje na poprzednim miejscu. Jest ono
dobrze wybranym. Z szeroko otwartego na ogród okna pada na nędzarza pełne, złote
światło. W świetle tym zmartwiała twarz starego nabiera nieco życia. Na łysej
jego czaszce igra odblask cichej i modrej pogody. Osłupiałe źrenice podnoszą się
i zawieszają kędyś daleko na szerokim słonecznym błękicie.
- Kto wie? Może i nieźle byłoby, żeby się syn utrzymał. Kto wie? Synowa zła i
skąpa, to prawda. ale umarłby wśród swoich przynajmniej. I wnuki... widziałby co
dzień wnuki. Źrenice starego wilgotnieją, stają się miękkie i rzewne; na ustach
drży jakieś niewymówione słowo, wielka surowa zmarszczka na czole wygładza się i
znika.
Stanowczo nie wygląda w tej chwili na więcej jak siedemdziesiąt cztery. To
ożywia nieco interesowanych.
- Nietęgi w nogach! - mówi, kręcąc głową, piekarz Lorehe.
- Co to nietęgi! - prostuje ktoś z ławy.
- On nas jeszcze wszystkich przeskoczy! - dodaje inny.
- Zuch stary! - woła trzeci.
- Jakże myślicie, szwagrze? - pyta półgłosem Tödi Mayer swojego sąsiada.
- A cóż? Ja bym brał. Kiepski w nogach, ale w warsztacie posłuży.
- Ani bym na to chuchro nie spojrzał - mówi Dödöli - gdyby tu był inny.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • pies-bambi.htw.pl
  • Odnośniki
    Często usiłujemy ukryć nasze uczucia przed tymi, którzy powinni je poznać.
    Mario Puzo - Omerta, Do poczytania, Puzo Mario
    Maria Pawlikowska - Jasnorzewska, Dwudziestolecie międzywojenne, Lektury, lektury, Pawlikowska - Jasnorzewska
    Maria Brzozowska-OBSŁUGA GOŚCI W HOTELARSTWIE I GASTRONOMII, BHP, HCCP oraz GHP i GMP, HCCP oraz GHP i GMP, Towaroznawstwo produktów spożywczych
    Marquez Gabriel Garcia - Dwanascie opowiadan tulaczych, filologia polska i do poczytania, Marquez
    Marcel Proust - Pamięć i intelekt 1908, filologia polska i do poczytania, Proust
    Maria Montessori i jej system wychowania przedszkolnego, Pedagogika EPiW, Pedagogika przedszkolna
    Maria Dąbrowska - Noce i dnie(1), Dwudziestolecie międzywojenne, Lektury, lektury, Dąbrowska
    Maria kielar-turska, psychologia rozwojowa, Psychologia rozwojowa dzieci i młodzieży
    McCoy Max - Indiana Jones i kamien filozoficzny, Do poczytania, McGregor Rob
    Mello Anthony de - Śpiew ptaka, ZNAM I WIEM, SZTUKA WOJENNA, Księgozbiór Wielkiej Pradżni
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • jakbynigdynic.opx.pl
  • Często usiłujemy ukryć nasze uczucia przed tymi, którzy powinni je poznać.

    Designed By Royalty-Free.Org